Dlaczego (nie) chcę filmu o Pileckim?

opublikowano: 2015-03-02 08:08
wolna licencja
poleć artykuł:
– Warto wywrzeć presję choćby na PISF, by dotował również filmy zgodne z naszą polityką historyczną – pisze w felietonie dla Rzeczpospolitej Michał Szułdrzyński. Szczerze mówiąc wolę filmy dobre niż wyrastające z naszych oczekiwań i wyobrażeń.
REKLAMA

Zobacz też: Żołnierze Wyklęci – historia i pamięć

Nie milkną echa nagrodzenia Oscarem filmu „Ida” w reżyserii Pawła Pawilkowskiego. Główny wątek dyskusji nie dotyczy jednak jakości produkcji, czy jej wartości artystycznej, ale kwestii historycznych, które rzekomo ma ona poruszać. W opinii niektórych środowisk prawicowych – najmocniej wypowiadających się na temat „Idy” – obraz powiela stereotyp Polaka odpowiedzialnego na zagładę Żydów, przez co jego sukces nie jest zgodny z polską racją stanu. Większość tych zarzutów jest kompletnie nieuzasadniona. Film nie zrzuca odpowiedzialności za Holocaust na wszystkich Polaków, lecz raczej wskazuje na jednostkowy charakter zbrodni. Mamy tam zarówno postać syna, który przyznaje się do zabicia rodziców Idy, jak i jego ojca, który rodzicieli głównej bohaterki ukrywał w czasie wojny. Słyszymy też o księdzu, który uratował życie małej Idzie, sprawiając, że nie podzieliła losów reszty rodziny. Wreszcie mamy prokurator Wandę Gruz, która chcąc stosować odpowiedzialność zbiorową, winę za zabójstwo dokonane przez jedną osobę zrzuca na cały naród, wykorzystując jednocześnie swoją wysoką pozycję w aparacie komunistycznym do szaleńczej zemsty, która nie daje jej ukojenia i prowadzi do samodestrukcji. Pawlikowski pokazuje więc świat powojennej Polski w całej jego złożoności, aspirując przy tym bardziej do filmu psychologicznego, niż historycznego.

Zobacz też:

Mimo tej oczywistej wymowy filmu, oskarżenia o jego antypolski charakter mają się w debacie publicznej dobrze i bezwiednie powtarzane są przez niektórych publicystów. W dyskusji o „Idzie” pojawia się jednocześnie problem finansowania takich produkcji z budżetu państwa i wsparcia udzielanego im przez państwowe instytucje. W swoim felietonie w „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński napisał: „Jeśli widzimy, że publiczne dotacje dostają dobre obrazy, które poruszają tematykę zabijania lub prześladowania Żydów przez Polaków - dość przypomnieć „Pokłosie”, „Idę” czy nawet mające ten temat w tle „Ziarno prawdy” – warto zapytać, co z produkcjami pokazującymi tę drugą część prawdy. Czy postaci Witolda Pileckiego, Ireny Sendler lub choćby Władysława Bartoszewskiego to zły materiał na filmy dotowane przez państwo?”. Nie jest to teza odosobniona. Kilka dni temu krytyk filmowy i publicysta Krzysztof Kłopotowski napisał, że choć „Ida” jest dla niego skandalem, to zamierza wybaczyć producentowi, gdyż ten szykuje się już do stworzenia filmu o rtm. Pileckim. W tych opiniach widać ogromną chęć, aby rodzime kino realizowało nie tylko cele artystyczne, ale przede wszystkim tożsamościowe związane z „polityką historyczną”. Czy wymóg taki jest w ogóle uzasadniony?

REKLAMA

Powstały w 2005 roku Polski Instytut Sztuki Filmowej jest dzisiaj jednym z największych mecenasów rodzimego kina. Projekt stworzony przez ówczesnego ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego, a przegłosowany głosami posłów SLD i PiS (przy mocnym sprzeciwie Platformy Obywatelskiej), dał polskiej kinematografii stabilne narzędzia finansowania i nadzieję, że odbije się ona od dna, na jakim znalazła się na przełomie wieków. Z dzisiejszej perspektywy funkcjonowanie PISF należy uznać za sukces. Dzięki wsparciu niezależnej instytucji w rodzimym kinie pojawiły się pieniądze, o jakich jeszcze w latach 90. można było tylko marzyć. Wpłynęło to nie tylko na liczbę produkowanych filmów, ale także ich jakość. Wielu młodych twórców mogło pozwolić sobie na debiuty, które zaowocowały świeżym spojrzeniem na misję kina i jego formę, a bardziej dojrzałym umożliwiło nakręcenie obrazów, na które sami mogliby uzbierać pieniądze zapewne tylko z dużym trudem.

Oczywiście PISF w czasie swojej działalności zaliczył wiele wpadek, filmów nieudanych, czy wręcz tragicznych (przypomnieć należy, że dotował m.in. „Bitwę pod Wiedniem” Renzo Martinellego). Kilkukrotnie wzbudzał swoimi decyzjami niemałe kontrowersje, wykładając na przykład spore pieniądze na produkcję „Tajemnica Westerplatte” debiutującego reżysera Pawła Chochlewa. Już wtedy kwestionowano proces decyzyjny i wskazywano – na podstawie wycinków ze scenariusza – że z publicznej kasy finansowany ma być film plujący na godność polskiego żołnierza. Choć zarzuty okazały się bezzasadne, reżysera mało kto przeprosił za krzywdzące opinie. Generalnie jednak działalność PISF należy ocenić pozytywnie. Dzięki tej instytucji oglądać możemy taki filmy jak „Bogowie”, „Drogówka”, „Czarny czwartek”, „Jack Strong”, „Różyczka”, „80 milionów” czy „Papusza”, po których nikomu z kina wychodzić się nie chciało. Wreszcie koronnym sukcesem jest zdobycie pierwszego Oscara za nieanglojęzyczny film fabularny, przy czym warto przypomnieć, że w ciągu ostatnich lat nominowane do tej nagrody były także „Katyń” Andrzeja Wajdy i „W ciemności” Agnieszki Holland – odbywa współfinansowane przez PISF.

Głównym zadaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej była więc poprawa funkcjonowania polskiego kina poprzez udzielanie wsparcia finansowego dobrze rokującym projektom. W dużej części przypadków skończyło się to powodzeniem. Filmy oglądamy coraz lepsze, a zdobycie nagrody amerykańskiej Akademii Filmowej może być jedynie dodatkowym bodźcem do rozwoju. Nie wiem więc, czy jakkolwiek zasadne jest domaganie się przez red. Szułdrzyńskiego wywierania nacisków na Instytut, aby chętniej wspierał filmy wpisujące się w polską politykę historyczną i racje z niej wynikające. Głównym kryterium działania tej instytucji powinna być wartość artystyczna, a nie podejmowana tematyka. PISF stworzono nie dla współtworzenia edukacji historycznej, ale do poprawy jakości kina, i z tego Instytut należy rozliczać. Pojawianie się więc takiego zarzutu w obliczu zdobycia długo wyczekiwanej i prestiżowej nagrody wydaje się być absurdalne.

REKLAMA

Na domiar złego ocena zaprezentowana przez publicystę „Rzeczpospolitej” jest wysoce nieuczciwa, PISF bowiem od początku swojego istnienia wielokrotnie dofinansowywał projekty dotyczące rodzimych dziejów i w wysokim stopniu współgrające z polityką pamięci. Z dotacji Instytutu powstał, oprócz filmów wymienionych wcześniej, m.in. „Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego, „Bitwa warszawska 1920” Jerzego Hoffmana, „Popiełuszko. Wolność jest w nas” Rafała Wieczyńskiego, „Syberiada polska” Janusza Zaorskiego, „Miasto 44” Janka Komasy, fabularyzowany dokument „Powstanie Warszawskie” i wiele, wiele innych. Myli się też Szułdrzyński, że z dotacji PISF nie powstał film o Irenie Sendlerowej. Takowy, zatytułowany „Dzieci Ireny Sendlerowej” w reżyserii Johna Kenta Harrisona, powstał przy wsparciu Instytutu w 2009 roku. Był to miniserial emitowany w USA przez stację CBS. Aktorka odgrywająca rolę polskiej bohaterki – Anna Paquin – otrzymała nawet za nią nominację do Złotych Globów. Wśród filmów, które dopiero wejdą na ekrany, dofinansowana była m.in. „Nienawiść” Wojciecha Smarzowskiego opowiadająca o rzezi wołyńskiej. Czy wobec tych przykładów można powiedzieć, że PISF nie wspiera rodzimej edukacji historycznej? Owszem, robi to dość szerokim gestem. Może więc lepiej byłoby zastanowić się, czemu obrazy wpisujące się w – tak jak chce tego redaktor „Rzepy” – polską politykę historyczną zazwyczaj nie robiły szczególnej furory na zachodnich rynkach?

Przeczytaj również:

REKLAMA

Odpowiedź wydaje się prosta – bo oprócz podbijania własnego bębenka film powinien być przede wszystkim sztuką, a przed nią stawia się nieco bardziej wygórowane cele niźli tylko wykład z historii. Dlatego szczególnie nie tęsknię za filmem o rtm. Pileckim, Janie Nowaku Jeziorańskim, Władysławie Bartoszewskim, lotnikach Dywizjonu 303, zdobywcach Monte Cassino, Emilii Plater, Tadeuszu Kościuszce, Mikołaju Sienickim, Zawiszy Czarnym, czy milionach innych bohaterów narodowych, których życiorysy – jak to się zwykło mówić – są gotowymi scenariuszami filmowymi. Sęk w tym, że nie są, bo dobre kino potrzebuje czegoś więcej niż tylko ciekawej historii. W przypadku opowiadania o dziejach łatwo jest się wyłożyć, czego klasycznym przykładem jest „Bitwa warszawska 1920” czy „Wałęsa. Człowiek z nadziei”. Niektórzy dorzucić będą pewnie jeszcze chcieli – pomimo nominacji do Oscara – „Katyń”, czy – wbrew wielu nagrodom na lokalnym rynku – „Miasto 44”. Mam wrażenie, że wszystkie porażki w dziedzinie kina historycznego łączyło jedno – kręcone były nie dlatego, że reżyser miał na nie pomysł, ale z powodu presji społecznej, że muszą powstać. W rezultacie dostawaliśmy niekiedy obrazy niespójne, przegadane, przekombinowane, niedopracowane, sztuczne, nudne i miałkie. Dlatego nie chcę, żeby teraz na siłę powstawał film o rtm. Pileckim, który miałby jedynie zaspokoić zapotrzebowanie na bohaterstwo w naszych dziejach. Przez wiele lat czekano na film o Ryszardzie Kuklińskim, pytano dlaczego taka historia nie jest wykorzystana, aż wreszcie powstał fantastyczny „Jack Strong” Władysława Pasikowskiego. Kiełkował podlewany nie presją, nie społeczną potrzebą, ale fascynacją reżysera, który nad tematem pracował długo i wnikliwie.

Witold Pilecki podczas procesu

Na pytanie Szułdrzyńskiego, dlaczego w Polsce nie powstał jeszcze film o Pileckim, odpowiedzieć jest zresztą stosunkowo łatwo – bo jeszcze nikt nie stworzył na ten temat jakościowego scenariusza (trudno za taki uważać projekt promowany przez stowarzyszenie Auschwitz Memento, które wniosku do PISF nie złożyło, tłumacząc się negatywnymi wrażeniami ze spotkania z anonimowym urzędnikiem Instytutu). I tu trafiamy chyba w sedno problemu – żeby w Polsce mogły powstawać filmy prezentujące bogactwo naszej historii, najpierw ta historia musi kogokolwiek inspirować do głębszych przemyśleń niż tylko narodowe uniesienia. Po pierwsze więc nie można po prostu rzucać haseł o potrzebie wielkiej historii w naszym kinie, bo na plan dalszy odsuwa się wtedy kwestie artystyczne. Film przestaje być sztuką, a staje się telewizją edukacyjną i to dość marnej jakości. Po drugie zaś, jeśli odczuwa się taką potrzebę, to może po prostu należy się wziąć do pracy, żeby PISF miał czemu przyznawać dotacje, a nie jedynie kwitł w zobowiązaniu, które wykoncypował sobie publicysta opiniotwórczej gazety.

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”. Masz inne zdanie i chcesz się nim podzielić na łamach „Histmag.org”? Wyślij swój tekst na: [email protected]. Na każdy pomysł odpowiemy.

Redakcja: Tomasz Leszkowicz

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Sebastian Adamkiewicz
Publicysta portalu „Histmag.org”, doktor nauk humanistycznych, asystent w dziale historycznym Muzeum Tradycji Niepodległościowych w Łodzi, współpracownik Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii współzałożyciel i członek zarządu Fundacji Nauk Humanistycznych. Zajmuje się badaniem dziejów staropolskiego parlamentaryzmu oraz kultury i życia elit politycznych w XVI wieku. Interesuje się również zagadnieniami związanymi z dydaktyką historii, miejscem „przeszłości” w życiu społecznym, kulturze i polityce oraz dziejami propagandy. Miłośnik literatury faktu, podróży i dobrego dominikańskiego kaznodziejstwa. Współpracuje - lub współpracował - z portalem onet.pl, czasdzieci.pl, novinka.pl, miesięcznikiem "Uważam Rze Historia".

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone