„Gra o Tron” - gra o czytelnika, gra o widza.

opublikowano: 2011-08-28 19:56
wolna licencja
poleć artykuł:
Polacy nie czytają zbyt dużo. Dziennikarze, zwłaszcza w sezonie ogórkowym, biją na alarm, że ponad połowa Polaków nie przeczytała w ciągu roku żadnej książki. Na szczęście powszechnie wieszczony upadek kultury tekstu pisanego jeszcze nie nastąpił. Nie jest nawet bliski.
REKLAMA

A wszystko to pomimo, nie bójmy się tych słów, iście bandyckich cen książek. Blisko połowa naszych rodaków, w zależności od sytuacji materialnej lub własnego kaprysu, kupuje lub wypożycza książki. To oni wyrabiają stachanowską normę, która powinna zawstydzić nieczytającą część społeczeństwa.

Wbrew marzeniom szkolnych polonistów, Polacy sięgają głównie po skandynawskie kryminały, fabularyzowane biografie, (nie)życiowe historie miłosne i fantastykę, które zdecydowanie wygrywają z twórczością Prusa czy Dostojewskiego. Pomimo tego, dla wykształconego człowieka wciąż wstydem jest przyznać się w towarzystwie, że nie czytał „Mistrza i Małgorzaty” czy „Potopu”. Z drugiej strony jednak, miłośnicy konkretnego gatunku niejako zobowiązani są do zapoznania się z klasycznymi kryminałami, thrillerami czy powieściami szpiegowskimi. Przykładami takich książek są niezaprzeczalnie trylogia „Millenium”, Prattchetowski Świat Dysku czy książki opisujące przypadki historyków, Jacka Ryana lub Roberta Langdona.

Chciałbym się jednak przyjrzeć nie powieściom szpiegowskim czy kryminalnym, lecz fantastyce. O ile zombie i wampiry są od lat obecne w kinematografii i zgodnie z aktualną modą atakują praworządnych obywateli, o tyle stosunkowo rzadkie są ekranizacje tekstów z gatunku fantastyki nienaukowej. Ostatnim wielkim wydarzeniem były premiery trzech kolejnych części tolkienowskiego „Władcy pierścieni”. Miało to jednakże miejsce już prawie dekadę temu. Od tamtego czasu miłośnicy smoków i mieczy nie mieli zbyt wiele do oglądania. Oczywiście, był jeszcze Harry Potter, ale jest to raczej pozycja kierowana do młodszej częsci widowni. Tymczasem w pierwszym kwartale 2011 roku na ekrany telewizorów i ekranów komputerowych przebojem wdarła się „Gra o Tron” – serial zrealizowany przez HBO na podstawie książki George’a R.R. Martina o tym samym tytule, stanowiącej pierwszą część sagi „Pieśń Lodu i Ognia”.

Skąd tak duże zainteresowanie wzgardzaną zazwyczaj fantastyką? Przecież, z niewiadomych przyczyn, na fanów elfów, orków, smoków i magii ludzie patrzą jak na nieszkodliwych szaleńców. Pomimo to, w ostatnim czasie sprzedaż „Pieśni Lodu i Ognia” znacząco podskoczyła. Książki Martina zaczęły dosłownie znikać z półek księgarni i bibliotek. Dość dużym powodzeniem cieszą się również anglojęzyczne wersje tomów, niejednokrotnie łatwiej dostępne i tańsze (sic!) od polskich tłumaczeń. Kolejne odcinki serialu, nadawane w Polsce zaledwie dzień po premierze w USA, oglądali zarówno starzy jak i młodzi, miłośnicy fantastyki jak i ludzie, którzy nie wykazują większych zainteresowań gatunkiem. Doniesienia z planu filmowego, opinie na temat serialu, powieści i samego autora znalazły się nie tylko na łamach internetowych portali, ale również w poczytnych tygodnikach opinii. Można powiedzieć, że każde liczące się medium opublikowało przynajmniej jeden artykuł na ten temat.

W rzeczywistości jednak, w omawianej sadze fantastyki jest stosunkowo niewiele. W świecie Martina nie uświadczy się brodatych poszukiwaczy złota o niewysokim wzroście i zamiłowaniu do piwa. Magów w szpiczastych kapeluszach uważa się, bardzo trafnie, za szarlatanów dających pokazy na targowiskach, bogowie zaś nie grają ludzkimi pionkami w gry planszowe. Smoki postrzegane są właściwie jako wymarłe. Nikt z bohaterów nie bierze na poważnie opowiadanych małym dzieciom legend o Innych, gigantach czy mamutach żyjących gdzieś za Murem. Dopiero wraz z rozwojem fabuły, w kolejnych tomach sagi, nieśmiało, jakby bocznymi drzwiami, wprowadzane są fantastyczne elementy. Jakie? Nie chcę psuć zabawy tym, którzy jeszcze nie czytali. Pojawienie się przynajmniej dwóch, jeśli nie trzech, można przewidzieć w toku lektury pierwszej książki.

REKLAMA

Mała ilość cukru w cukrze, ekhm, to znaczy fantastyki w fantastyce, to jedna z podstaw sukcesu prozy Martina. Wykreowany przez niego świat nie jest przepełniony nachalną magią. Jest do bólu... zwyczajny, przypominając nieco nasze średniowiecze. Chłopi uprawiają ziemię, gromadząc zapasy przed zbliżającą się zimą. Lordowie i ich rody panują nad dziedzicznymi terenami, a gdy umiera król, rozpoczynają tytułową grę o tron. Stan rzeczy wszystkim doskonale znany, zwłaszcza historykom. Martin daje jednak możliwość śledzenia wszystkich wątków walki o władzę, dając szczegółowy wgląd w procesy decyzyjne. Na oczach czytelnika rodzą się spiski i zdrady, rozpoczynają się wojny, pojawiają się nowi królowie, zaciągane są nowe sojusze, a stare zdradzane. A wszystko to obficie podlane średniowiecznym sosem: seniorzy i wasale, rycerze na swych wierzchowcach, powiewające na wietrze sztandary... I seks, całkiem dużo seksu.

„Pieśń Lodu i Ognia” nie osiągnęłaby takiego rozgłosu, gdyby nie zrealizowany z nielichym rozmachem serial telewizyjny. Dziesięć godzinnych odcinków bardzo wiernie prezentuje wydarzenia opisane na blisko ośmiuset stronach powieści. Widać pewne różnice, lecz są one zdecydowanie drugoplanowe i nie wpływają na ogólny odbiór fabuły. Sam kojarzę jedną, dosyć długą scenę, która nie ma swojego odpowiednika w książce: lord Petyr Baelish, właściciel kilku domów uciechy, przyucza swoje dwie podopieczne jak zadowolić mężczyznę. Łagodna scena lesbijskiego seksu, któremu przygląda się znudzony Littlefinger, ciągnie się niemiłosiernie i zdaje się być dodana jedynie dla uciechy męskiej części widowni. Niezaprzeczalnym faktem jest bowiem eksploatowanie przez scenarzystów i reżyserów scen erotycznych. Nagość, choć obecna w każdym odcinku, nie narzuca się jednak widzowi: wydaje się być naturalna, razi tylko w kilku miejscach. Zdecydowanie jednak umiejscawia serial, podobnie jak i książkę, w kategorii „tylko dla dorosłych”.

Porządna gra aktorska, sugestywne sceny walki, umiejętne wykorzystanie kolorowych filtrów dla oddania zimnego, niebieskawego klimatu północy i ciepłego, pomarańczowego południa, dopracowana scenografia oraz wyborna muzyka znanego kompozytora Ramina Djawadia stanowią doskonałe uzupełnienie fabuły opartej o prozę George’a R.R. Martina. Można zaryzykować stwierdzenie, że osoba, którą zainteresowała „Pieśń Lodu i Ognia”, która chce czytać dalsze tomy, po obejrzeniu serialu nie musi sięgać po „Grę o Tron”, może od razu zacząć lekturę „Starcia królów”. Wybór ten polecam jednakże jedynie ludziom leniwym: książka, nawet wiernie zekranizowana, jest książką i lepiej ją przeczytać.

Biorąc pod uwagę, że saga docelowo ma liczyć siedem tomów, do tej pory zaś opublikowano pięć, i zestawiając ten fakt z czasem, jaki zajmuje Martinowi napisanie kolejnych książek, na zakończenie „Pieśni Lodu i Ognia” poczekamy jeszcze dekadę. Ciekawe, czy do tego czasu HBO zrealizuje trzeci i kolejne sezony serialu. Decyzja o adaptacji „Starcia królów” zapadła po emisji pierwszego odcinka „Gry o Tron”. Jedno jest pewne i doskonale wie o tym każdy z rodu Starków: nadchodzi zima.

Redakcja: Michał Przeperski

Korekta: Mateusz Witkowski

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Bartłomiej Międzybrodzki
Doktorant Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone