Wymarsz brygady Hallera

opublikowano: 2015-01-05 17:09
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
O napiętej sytuacji w okupowanej przez Niemców Warszawie Anno Domini 1917 pisze gen. Józef Haller.
REKLAMA

W kilka dni później zapanowało poruszenie na odcinku I Brygady z powodu odejścia brygadiera Piłsudskiego, którego usunięcia domagali się dowódcy niemieccy. Siłą faktu przypadł i ten odcinek na krótki czas pod moje dowództwo, mogłem się więc naocznie przekonać, jakie fatalne wrażenie zarządzenie to wywołało wśród legionistów. Niektórzy oficerowie po prostu rozpaczali.

Józef Haller (fot. ze zbiorów NAC, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-H-71, domena publiczna).

Najwięcej był wstrząśnięty mjr Fleszar i jego 7 pułk. Przed odjazdem do Krakowa przyjechał Piłsudski do mnie, aby się pożegnać. Pożegnanie przeciągnęło się, bo w mojej rozmowie starałem się poruszyć wszystkie nasze problemy i zadania, które mamy wykonać. Chciałem przy tym wyjaśnić stanowisko, jakie powinno zająć stronnictwa polityczne i rządzący w przyszłej wolnej Polsce. Była to jedna z dłuższych rozmów i prób porozumienia się z Piłsudskim. (Pierwsza rozmowa w 1913 roku we Lwowie, druga w Krakowie w 1916, trzecia na Wołyniu przed Radą Pułkowników, czwarta w Czeremesznie, piąta w Dubniakach.) Były w niej akcenty szczerości. Chciałem też zapewnić sobie ściślejszy kontakt z Piłsudskim, który w Krakowie mógłby się zająć całą polityką NKN. Na to Piłsudski:

– Teraz za późno. Trzeba mi było od tego zaczynać. Powinienem był objąć prezesurę NKN, a drugim błędem było, że nie dałem na szefa departamentu wojskowego Sosnkowskiego, lecz Sikorskiego.

Zapytałem się więc, co będzie robił. Dostałem odpowiedź:

– Może mnie internują.

Powątpiewałem, żeby się Austriacy odważyli.

– W każdym razie – powiedział Piłsudski – powiadomię was, gdzie będę, czy w Zakopanem, czy w Krakowie, gdzie będę leżał i pluł w sufit.

Przerwałem mu:

– Chyba żartujecie? Powiedzcie lepiej, jak sobie wyobrażacie dalszą naszą współpracę i jak się rzeczy będą rozwijały w Polsce. Na przykład czy potrzebna będzie walka klasowa w Polsce?

Uspokoił mnie trochę odpowiedzią, że Polska z krwi wyjść musi, będzie miała tyle ran niezabliźnionych, że przed upływem pięćdziesięciu lat nie będzie żadnej walki klasowej.

Zapytałem więc jeszcze:

– A popieracie walkę z Kościołem?

Na to on odpowiedział:

– Dość dałem dowodów, że z Kościołem nie walczę, odwiedzam biskupów i księży, a w pracy z robotnikami nieraz przekonałem się o ich głębokiej religijności. Choć sam jestem bezwyznaniowy, ale szanuję zapatrywania innych.

Dosyć serdeczne było pożegnanie, ale kontakt nie został utrzymany. Nie wątpię o dobrej woli Piłsudskiego, ale przekonałem się dosyć często, że wykonawcy inaczej pojmowali swoje obowiązki. Wielu wolało zamieszanie od jasnej sytuacji.

I tym razem zaczęła się szalona agitacja za tzw. podawaniem się do dymisji (czyli po prostu występowaniem z Legionów), co mogło doprowadzić do nieobliczalnych konsekwencji i do utracenia tego, co już polski żołnierz walczący zdołał uzyskać. Miałażby więc być krew polska na darmo przelewana?

Obecnie wprowadziłem w ruch wszystkie moje kontakty, a więc w szczególności z moim bratem Cezarym, który był członkiem parlamentu w Wiedniu, i za jego pośrednictwem z Kołem Polskim, a także z panem Rosnerem i z panem Twardowskim, no i naturalnie z najbliższymi mi Rozwadowskim i Szeptyckim, i postanowiłem przekonać wszystkich, że Pił-sudski powinien zostać członkiem Rady Stanu, która miała być formowana w Warszawie.

REKLAMA

Poprzednio jeszcze, za bytności w Czeremosznie, gdzie Piłsudski dowodził I Brygadą, opracowałem memoriał do NKN i Koła Polskiego, w którym żądałem większego organizacyjnego uniezależnienia walczących wojsk polskich, które mają być zaczątkiem armii polskiej, i podporządkowania ich polskim władzom politycznym.

Dlatego żądałem w tym memoriale zmiany nazwy Legionów na Polski Korpus Posiłkowy, który naturalnie jako posiłkowy musi być odpowiednio politycznie kierowany, z możliwością odwołania go także, o czym w memoriale nie mogłem pisać. Przeczytałem ten memoriał Piłsudskiemu w jego kwaterze w Czeremosznie i uzyskałem nawet jego podpis.

Po otrzymaniu memoriału przez NKN ukazał się w krakowskim „Naprzodzie” (pismo socjalistów) artykuł pt. Korpus Posiłkowy, wielce pochwalny. Wkrótce atoli „Naprzód” zmienił front i gdy uzyskano w AOK (Naczelnym Dowództwie Austriacko-Węgierskiej Armii) zatwierdzenie Korpusu, wtedy „Naprzód” napisał, że to świstek papieru.

Okazało się później, jak to było ważne, kiedy jako brygadier, dowódca II Brygady Polskiego Korpusu Posiłkowego, mogłem zerwać te – już słabe – pęta z centralnymi mo-carstwami.

Wkrótce nastąpiło jednostronne zarządzenie dowództwa niemieckiego przeniesienia wszystkich oddziałów Polskiego Korpusu do Baranowicz. Uważałem to za sprzeczne z dotychczasowym stanem rzeczy i zaprotestowałem pismem, wysłanym do NKN i AOK, z tego powodu, że obecnie PKP został przyłączony do niemieckiej grupy gen. Adama w Baranowiczach, chociaż dotąd poprzez NKN układał się z rządem austriacko-węgierskim.

Niestety, moje pismo przeszło bez echa.

Dowództwo Korpusu Posiłkowego objął płk Szeptycki, który atoli wkrótce wyjechał do Warszawy, skąd dochodziły wiadomości o jakimś manifeście centralnych mocarstw.

Będąc komendantem całego obozu w Baranowiczach, musiałem dodatkowo objąć zastępstwo Szeptyckiego. Bardzo to były gorące czasy w tym obozie mikołajewskim, gdzie cała I Brygada po odejściu brygadiera była zrozpaczona i nawet doszło do kilku samobójstw.

Stanisław Szeptycki (fot. ze zbiorów NAC, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-W-526-3, domena publiczna).

Pamiętam jeden moment, kiedy z Wiednia przyjechał porucznik I Brygady Jędrzej Moraczewski i zdawał relacje o występach posłów Polaków w austriackim parlamencie. W szczególności wyróżniła się mowa posła Cezarego Hallera, mego brata, która była bardzo szczera i najostrzejsza ze wszystkich. Cezary wykazywał prawo narodu polskiego do niepodległości.

Według Moraczewskiego należałoby rozwiązać Legiony. Ja, w przeciwieństwie do niego – zdaje się, że logicznie wnioskowałem, że właśnie musimy utrzymać wojsko, którego Polska będzie potrzebowała. Zadziwiła mnie odpowiedź Moraczewskiego, że nie potrzeba będzie tego wojska, bo Polska cudem powstanie, na co replikowałem, że jest on pierwszym socjalistą, który wierzy w cuda.

REKLAMA

Po kilku jeszcze kontrowersjach w obecności dowódców pułków, batalionów i sztabowych oficerów wskazałem na wielką szkodę z powodu agitacji w wojsku, co spowodowało już kilka samobójstw. Przerwał mi Moraczewski, mówiąc, że dla takiego człowieka jak Piłsudski jedno życie mniej lub więcej nic nie znaczy.

Na to ja:

– Kto to wie? Może i dla mnie macie w zanadrzu kulkę?

Na co Piskor ze sztabu I Brygady:

– Tak źle nie będzie, panie brygadierze!

Przyznam się, że odpowiedź tego bardzo sympatycznego i szczerego oficera ucieszyła mnie.

W tak ciężkiej atmosferze doszła wiadomość o manifeście dwóch cesarzy do narodu polskiego z dnia 5 listopada 1916 roku. Jako dowódcy Korpusu w zastępstwie przypadło mi w udziale przeczytanie tego aktu po Mszy świętej, zakończonej odśpiewaniem hymnu Boże, coś Polskę, przed frontem oddziałów polskich i jednego oddziału niemieckiego w obecności niemieckiego dowódcy gen. Adama. W swoim przemówieniu wyraził się on, że odtąd „wolny orzeł biały będzie szybował w przestworzu obok czarnego orła pruskiego i dwugłowego austriackiego”. Po czym wzniosłem okrzyk: „Za wolną, niepodległą Polskę!”.

Po defiladzie w kasynie oficerskim toczyła się bardzo gorąca dysputa pomiędzy oficerami. Cieszyło mnie przy tym, że wszyscy oficerowie podzielali moje stanowisko; wyjątkiem był tylko kpt. Kochański, przydzielony z armii austriackiej, który się zachwycał aktem 5 listopada. Solidarnie wszyscy chcieli się jak najprędzej znaleźć na terenie Królestwa i Warszawy.

Dało mi to asumpt do wysłania odpowiedniego wniosku do NKN. Kiedy Szeptycki wrócił z Warszawy, dowiedzieliśmy się o wątpliwej wartości uroczystości 5 listopada w Warszawie. Dla nas był tylko jeden pozytywny skutek, że wreszcie będziemy mogli stanąć w Warszawie.

Zanim to jeszcze nastąpiło, przyszło do Baranowicz zawiadomienie, że przybędzie tam książę Leopold Bawarski z szefem sztabu gen. Hoffmanem. Cały Korpus stanął w pogotowiu i oczekujące oddziały w szyku marzły w czasie deszczu ze śniegiem, bo zapowiedziany książę bawarski mocno się spóźnił.

Staruszek ten, trzymający laskę marszałkowską w ręku, przeszedł przed frontem, zrobiwszy marne wrażenie. On zaś – jak się wyraził później w kasynie, gdzie był przyjęty obiadem – wyraził swój zachwyt, a towarzyszący mu generałowie niemieccy i austriaccy silili się na koleżeńskość, odmieniając ciągle słowa: Kameradschaft i Waffenbrüderschaft, wywołując tym jeszcze większą niechęć.

Powyższy fragment pochodzi z:

Józef Haller
„Pamiętniki z wyborem dokumentów i zdjęć”
cena:
49,00 zł
Okładka:
twarda
Liczba stron:
508, il.
ISBN:
978-83-7565-382-3

Postanowiliśmy tak księcia Leopolda, jak i generałów spić. Dolewano więc do szampana wódki i wkrótce trzeba było po toaście wzniesionym za „wojsko polskie” wynieść omdlałego księcia-marszałka. Płk Szeptycki prosił mnie, żeby go zastąpić. Nolens volens musiałem więc pozostać. Korzystając z okazji, że z dwóch pruskich generałów jeden pochodził ze starej polsko-litewskiej rodziny Wojnów – gen. von Wojna – i opowiadał, że w pewnym dworze polskim, gdzie kwaterował nad jeziorem Narocz, widział portrety swoich antenatów, a w kościele grobowiec rodzinny, postanowiłem to wyzyskać.

REKLAMA
Działania Legionów Polskich i Legionu Puławskiego w latach 1914-1916 (aut. Lonio17, opublikowano na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International).

Zdradziłem mój koncept płk. Berbeckiemu i kilku innym, a ponieważ Niemcy wiwatowali na cześć polskich wojsk, nie chcąc toastu na wojska niemieckie, zawołałem, podnosząc kielich: „Niech żyje wojna!” – co zresztą było szczere, gdyż musieliśmy dalej wojnę prowadzić dla uzyskania wolności. Polacy trącali się z gen. von Wojną, ja zaś zapytany przez Niemców o treść toastu odpowiedziałem:

Es lebe der Krieg.

Niemcy byli całkiem zdezorientowani.

Tak skończył się przykry okres w obozie baranowickim.

Nadeszła decyzja i rozkaz, na mocy którego 30 listopada 1916 roku miała II Brygada (3 i 4 pułk) oraz komenda I Korpusu Posiłkowego i 2 pułk ułanów wmaszerować do Warszawy.

W grudniu 1916 roku po długich debatach z Niemcami i Austriakami i po długich przygotowaniach na ostatnim naszym postoju w Baranowiczach zostało zdecydowane, że dowództwo Legionów (gen. Szeptycki) oraz cała ówczesna II Brygada Polskiego Korpusu Posiłkowego (pułkownik-brygadier Józef Haller), złożona z dwóch pułków: 3 (ppłk Władysław Sikorski) i 4 (mjr Roja), zostanie przeniesiona do Warszawy, okupowanej przez niemieckie wojska, gdzie generałem-gubernatorem był gen. Beseler. Dnia 30 grudnia 1916 roku nastąpił nasz wmarsz do Warszawy.

Niemcy zdecydowali się na krok ten po tzw. akcie dwóch cesarzy, którym Polska została wprowadzona jako państwo w sojusz z centralnymi mocarstwami. Cesarz Wilhelm, jak i Austriacy mieli nadzieję pozyskania tym aktem narodu polskiego, aby móc jeszcze przy końcu wojny wyzyskać polski potencjał wojskowy.

Przemarsz Komendy Legionów i II Brygady ulicami Warszawy był dobrze zorganizowany z rozkazu generała-gubernatora Beselera, pod nadzorem komendanta garnizonu gen. von Etzdorfa.

Ale my, żołnierze, mający jedynie zadanie wywalczenia Polsce wolności i niepodległości, wyczuliśmy rychło brak entuzjazmu w tłumach publiczności, pomiędzy którą przechodziły nasze dziarskie oddziały. Swoją drogą, wśród tej ciszy znamiennej nie brak było przejawów szczerego uczucia, co się wyraziło w obrzucaniu nas w kilku miejscach kwiatami. Mój dereszowaty siwek, krocząc dumnie, został uwieńczony przez uśmiechnięte i pełne radosnych łez panienki.

Pamiętam, jak doszliśmy do bram hotelu Bristol, gdzie gen. Beseler w licznym otoczeniu wyższych wojskowych przyjmował defiladę. Była to chwila nieprzyjemnego naprężenia nerwów w dwuletniej wojnie doświadczonego żołnierza, który wkraczał wprawdzie do stolicy Polski, ale będącej w rękach okupanta niemieckiego. Musiało się to naprężenie wyładować, czułem, że to jest nieuniknione, dlatego też po defiladzie zatrzymałem moją brygadę przy kolumnie zygmuntowskiej opodal Zamku i w krótkich słowach wyjaśniwszy żołnierzom prawdziwą sytuację, w jakiej się znajdujemy, wzniosłem okrzyk, hucznie trzykrotnie powtórzony: „Najjaśniejsza Rzeczpospolita niech żyje!”.

REKLAMA

Zatrzymanie marszu siłą faktu zaniepokoiło Niemców, toteż wkrótce pojawiły się różne osobistości w mundurach niemieckich, ale już Brygadę wprowadziłem w prawo, aby przejść wybrzeżem wiślanym do przeznaczonych mi koszar na Solcu, co zresztą uważałem za dobry omen, gdyż właśnie na Solcu, skąd wyszło powstanie roku 1831, po tylu latach nowe wojska polskie zająć mają opróżnione koszary.

2 pułk piechoty II Brygady Legionów stoi w szyku na placu (fot. ze zbiorów NAC, Instytut Józefa Piłsudskiego, sygn. 22-172, domena publiczna).

Zdarzenia w miesiącu grudniu były jeszcze nie bardzo znaczące, że wymienię tylko kilka z nich: najprzód uroczysty obiad wydany przez generała-gubernatora na Zamku Królewskim, w którym wzięli udział prawie wszyscy oficerowie Komendy Legionów i II Brygady i, o ile pamiętam, żołnierze delegaci poszczególnych pułków.

W pięknej sali marmurowej zasiedliśmy do stołów. Nie pamiętam dokładnie rozmieszczenia, ale przypominam sobie następujący fakt: najprzód przemowę Beselera, w której zaakcentował on konieczność wspólnoty naszej z Niemcami, gdyż mamy wspólnego wroga, Rosję. Odpowiedział gen. Szeptycki, dobrze znany w świecie wojskowym, gdyż jako major austro-węgierskiego Sztabu Generalnego był obecny w czasie wojny rosyjsko-japońskiej na froncie rosyjskim jako attaché wojskowy, a po wojnie miał w kasynie oficerskim w Wiedniu pamiętny odczyt, w którym bez obsłonek wyjaśnił wyższość armii japońskiej nad ro-syjską, a zwłaszcza nowe znamienne postępy w artylerii japońskiej, co spowodowało nawet wtedy wielkie niezadowolenie ze strony rosyjskiej.

Odpowiedź Szeptyckiego była z punktu widzenia nas, polskich żołnierzy, niezadawalająca, a powiedziałbym nawet – słaba i niewyróżniająca się żadnym silniejszym akcentem, toteż byłem rad, że się na tym skończyło. Ale nam, żołnierzom polskim, choć niezły, szampan gorzko smakował.

Siedziałem koło generała saskiego von Bartha, który został wyznaczony na dowódcę-instruktora tzw. Polnische Wehrmacht. Z lewej strony ode mnie siedział płk Januszajtis, który niedawno powrócił na front po wyleczeniu ran z ostatniej bitwy na Wołyniu. W czasie rekonwalescencji w Wiedniu był on, razem z naszymi rannymi oficerami: Sosnkowskim, Berbeckim i Żymierskim, przyjęty przez naczelnego wodza austriacko-węgierskiej armii arcyksięcia Fryderyka i jego małżonkę. W Wiedniu opiekował się tymi oficerami wielki entuzjasta Legionów, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, hrabia Jerzy Mycielski. Naturalnie również byli oni przedstawieni arcyksięciu Karolowi Stefanowi z Żywca.

W czasie obiadu zainscenizowano rozdanie przybyłej dla oficerów polskich poczty i m.in. poprzez stół została podana otwarta kartka z wizerunkiem Olbrachta, syna Karola Stefana, zaadresowana do Januszajtisa. Mimo woli spostrzegłem tę podobiznę i powiedziałem do Januszajtisa:

Avis aux lecteurs, już jest kandydat.

Coś musiał zrozumieć gen. von Barth, bo się uśmiechnął, a ja mu powiedziałem, że jesteśmy przygotowani na to, że się znajdzie dużo kandydatów do tronu polskiego.

REKLAMA

Nadchodziły święta Bożego Narodzenia, więc ludność Warszawy starała się, aby legioniści mogli w kółku rodzinnym spędzić pierwsze święto Bożego Narodzenia w stolicy Polski.

W II Brygadzie miałem jako pułkowego lekarza dr. Edwarda Lotha, znanego później profesora Uniwersytetu Warszawskiego, wybitnego anatoma i antropologa. Szczęśliwy, że się dostał do Warszawy, gdzie była jego rodzina i urodziła mu się córka, postanowił uświęcić to zdarzenie, prosząc na chrzestnych cały pułk, którego był w swoim czasie lekarzem pułkowym. Piękna ta ceremonia odbyła się w kościele św. Barbary, a potem nastąpiło przyjęcie u jego matki, toteż cały 3 pułk obdarował chrześniaczkę Helenkę.

Po Nowym Roku, gdy już wżyliśmy się dobrze w Warszawę, siłą faktu ludność zaczęła nabierać zaufania do żołnierza polskiego, ale równocześnie powstawała coraz większa nieufność do nas ze strony okupanta, żołnierz legionista, solidaryzując się z ludnością Warszawy, niejednokrotnie wchodził w kolizję z żołnierzem niemieckim, z czego, swoją drogą, byłem bardzo rad i nie myślałem wpływać na zmianę nastrojów.

Inspekcja Legionów Polskich z udziałem gen. von Bartha i gen. Szeptyckiego (fot. ze zbiorów NAC, Instytut Józefa Piłsudskiego, sygn. 22-166-4, domena publiczna).

Jednego dnia na placu Trzech Krzyży opodal kościoła św. Aleksandra, a także na Woli przy halach targowych, doszło do starcia między legionistami a żołnierzami niemieckimi. Legionista poczuwał się do obowiązku wziąć w obronę chłopów i kobiety przynoszące w tobołkach żywność na sprzedaż, którą Niemcy rewidowali i brutalnie obchodząc się z ludźmi, konfiskowali.

W tymże czasie oficerowie byli przyjmowani w różnych domach w rodzinach i na przeróżnych zebraniach, gdzie po kolędach śpiewane były wojenne piosenki legionowe i inne patriotyczne, co także nie bardzo podobało się okupantom, śledzącym nas widocznie.

Kwaterę miałem w Bristolu. W tymże czasie poznałem pana Żychlińskiego z Poznania, który był wysokim urzędnikiem administracji przy generał-gubernatorstwie. Przekonałem się wkrótce do niego, zrozumiawszy bardzo trudną jego pozycję i bardzo rozumne postępowanie, czego nie można by powiedzieć o wszystkich. Na przykład o przezwanym przez legionistów „van Huttenie”, starym hrabim Hutten-Czapskim, figurze chodzącej w dostojeństwie, choć nawet nieszkodliwej i bez znaczenia.

Poznałem także w tym czasie dr. Simona, późniejszego ministra przy tzw. rządzie Rady Regencyjnej, i wielu innych Polaków, jak ociemniałego Bukowieckiego, a gdy utworzono Radę Stanu, wielu radców oraz Franciszka Radziwiłła jako komendanta milicji.

Powyższy fragment pochodzi z:

Józef Haller
„Pamiętniki z wyborem dokumentów i zdjęć”
cena:
49,00 zł
Okładka:
twarda
Liczba stron:
508, il.
ISBN:
978-83-7565-382-3
Zygmunt Zieliński (fot. ze zbiorów NAC, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-H-139, domena publiczna).

Pamiętam jedno zdarzenie: przyjęcie w sali tzw. Malinowej w Bristolu. Dowództwo Legionów, po odejściu gen. Szeptyckiego na generalne gubernatorstwo w Lublinie, spo-czywało w rękach gen. Zygmunta Zielińskiego, któremu został przedstawiony komendant milicji, i wywiązał się taki dialog:

– To pan jest Radziwiłł?

– Tak jest, panie generale, Radziwiłł, komendant milicji.

– To panu przystojniej byłoby w wojsku polskim.

Na to nie było odpowiedzi.

REKLAMA

Nie wiem, czy w tym samym czasie, czy też z jakiejś innej okazji, Niemcy dla propagandy wprowadzili do Warszawy Polaków, jeńców rosyjskich z obozów w Niemczech. Jako przedstawiciel przybyłych, przyjmowanych również w Sali Malinowej w Bristolu, przemawiał pan Rzymowski, który w nadzwyczaj dodatnim świetle przedstawił obozy jeńców w Niemczech i odnoszenie się ludności niemieckiej do Polaków. Myślał on, że znajdą się głupcy, którzy uwierzą tym banialukom.

Niejednokrotnie zdarzały się starcia między oficerami Legionów a niemieckimi władzami, wtedy przysyłano do mnie oficerów niemieckich – Polaków dla interwencji. Jedną taką interwencję przeprowadziłem w komendzie garnizonu na prośbę rodziny polskiej, która nie mogła dostać węgla i skarżyła się, że żądają od niej łapówki. Skierowano mnie do osławionego już Biura Dystrybucji, które w pospolitym brzmieniu nazywało się biurem ograbiania – Raubstafabteilung (Rohstofabteilung) – i zdumiałem się bezczelnością sztabowego oficera niemieckiego, który na wytoczoną skargę oświadczył, że bardzo wielu mieszkańców Warszawy nie zasługuje na żadne względy. To i kilka innych jego zwrotów wzburzyło mnie tak, że bez obsłonek powiedziałem o terroryzowaniu tych, których się chce ograbić.

Pierwszym wynikiem tych konfliktów było przeniesienie mnie z Bristolu na kwaterę mniej prywatną, która mogła być lepiej nadzorowana, a wreszcie przyszedł rozkaz od generalnego gubernatorstwa przez Komendę Legionów o przeniesieniu II Brygady do koszar na Zegrzu, gdzie opodal kwaterowała niemiecka brygada gen. Adama w Jabłonnie.

Muszę jeszcze wspomnieć o kilku zebraniach organizowanych czy to przez pana Simona, czy przez innych popierających aktywistów, do których należeli m.in. Kucharzewski, sędzia Bukowiecki, Natansonowie, Dziewulski i inni, których nazwisk nie mogę sobie przypomnieć.

W Radzie Stanu znajdowała się także grupa aktywistów, a wchodził do niej również usunięty przez Niemców z frontu na Wołyniu dowódca I Brygady Józef Piłsudski. Różne też bywały zebrania towarzyskie i informacyjno-polityczne.

Wspomnę jeszcze o częstych kontaktach z księdzem arcybiskupem kardynałem Kakowskim, od którego się dowiedziałem, że Niemcy zaproponowali mu, żeby arcybiskupstwo warszawskie zamienić na prymasostwo. Cieszyłem się bardzo, że kardynał odmówił, widząc w tym zdradliwą chęć niemiecką stworzenia faktu dokonanego, aby się pozbyć prymasostwa w Gnieźnie. W dłuższej rozmowie wyjaśnił mi, że jego obowiązkiem jest zajmować stanowisko kunktatorskie, a więc niczego nie przyznawać, jak i niczego nie odmawiać. Niestety, nie wszyscy rozumieli to stanowisko i dali się używać przez Niemców, jak np. historyk dr Handelsman, który był jednym z współtwórców Regencji.

Brygada przeniesiona do Zegrza wzięła się do wojskowego przeszkolenia i udoskonalenia na podstawie ścisłego programu, przy czym wziąłem pod uwagę konieczność wyszkolenia nowych oficerów i podoficerów oraz zaznajomienia dowódców kompanii, batalionów i pułków z nowymi sposobami walki, korzystając naturalnie z doświadczeń wojennych wojsk niemieckich, jak i z naszych doświadczeń na froncie antyrosyjskim w Karpatach, Besarabii i na Wołyniu. Instruktorzy – oficerowie niemieccy, przydzieleni do mojej brygady, mieli być pomocni. Nazywali się Berather.

REKLAMA
Żołnierze II Brygady Legionów na Bukowinie w 1915 r. (fot. ze zbiorów NAC, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-H-178-4, domena publiczna).

Przeprowadziłem też w porozumieniu z gen. Adamem wspólne manewry. Było z tym trochę strachu i śmiechu. Niemcy znajdowali się w okopach, zaś moje oddziały atakowały pozycje obronne lub odwrotnie. Dla ostrożności dowództwo niemieckie prosiło, aby nie używać nawet ślepych naboi, ale legionista sobie poradził i od czasu do czasu na linii frontu dawał się słyszeć jakby głuchy strzał, a była to tylko „żabka”. Wkrótce też zaniechano wspólnych ćwiczeń, ale osiągnąłem to, co chciałem: żeby się lepiej zaznajomić z taktyką niemiecką.

Swoją drogą korzystali z naszych doświadczeń i Niemcy, którzy zwykle lubili masować linię tyralierską, nie licząc się z wielkimi stratami, jak się o tym przekonałem nad Stochodem, kiedy miałem pod swoim dowództwem oddziały bawarskie.

Nie pamiętam dziś, którego to dnia, ale sądzę, że było to z końcem marca lub z początkiem kwietnia 1917 roku, kpt. Kukiel, oficer sztabu Brygady, zameldował mi, że oficerowie beratherzy chcą stanąć do raportu i prosić o zapewnienie im bezpieczeństwa życia i mienia. Wyznaczyłem raport na dziesiątą rano, przedtem szybko powziąwszy decyzję, o której nikomu nie mówiłem, aby wyprowadzić całą Brygadę z obozu w Zegrzu na kilka dni. Dałem zatem rozkaz, żeby Brygada była gotowa do apelu w rynsztunku bojowym i z prowiantem na kilka dni (trzy – cztery). A wobec tego, że w przededniu przyjąłem do Brygady jedyny egzystujący batalion litewski Żmudzinów, zarządziłem, że na wydany apel ustawi się Brygada w wielkim podwórzu koszarowym w czworoboku, mając na prawym skrzydle batalion litewski.

Poprzednio już udekorowałem wszystkich żołnierzy II Brygady wraz z batalionem litewskim specjalnie w tym celu wybitą metalową odznaką II Brygady z wizerunkiem Orła i Pogoni dla zaznaczenia naszej wspólnoty i kazałem orkiestrze nauczyć się hymnu litewskiego.

Punktualnie o dziesiątej wyszedłem z moim sztabem do przedsieni, gdzie już stali gotowi do raportu niemieccy oficerowie. Najstarszy z nich – nie pamiętam nazwiska tego majora – od stóp do głowy uzbrojony, obwieszony mapami, mający za pasem nawet granaty ręczne, hardo melduje, że przemawia w imieniu wszystkich beratherów, prosząc o gwarancje życia i mienia, gdyż nad ranem rozruchy spowodowane przez legionistów wywołały walkę między żołnierzami polskimi i niemieckimi.

Józef Haller (fot. ze zbiorów NAC, Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji, sygn. 1-H-69, domena publiczna).

Wskazałem na fakty, które mi zameldowano, że od szeregu dni żołnierze polscy otrzymywali suchy chleb, kiedy niemieckim rozdawano świeże bochenki, wobec tego żołnierz stracił cierpliwość i sam zabrał sobie świeży chleb, przy czym doszło do nierozsądnej bójki. Na to major niemiecki nalegał, żeby mu powiedzieć, w jaki sposób będzie mógł być pewny bezpieczeństwa. Na to skinąłem ręką ku kpt. Kukielowi, z którym poprzednio to omówiłem, i wyszedł on wydać rozkaz do apelu.

REKLAMA

Zwróciłem się do niemieckich oficerów:

– Zaraz panowie zobaczycie, jak was zabezpieczyłem.

Po umilknięciu trąbki alarmowej zwróciłem się do Niemców, mówiąc:

– Proszę panów za mną! – i wyszedłem na plac alarmowy, gdzie już w czworoboku stała uszykowana Brygada. Kiedym nadszedł, orkiestra zagrała hymn Jeszcze Polska nie zginęła, a potem litewski, ku osłupieniu Niemców. Kazałem niemieckich oficerów odprowadzić na lewe skrzydło, a sam z moją świtą przeszedłem front Brygady, po czym kazałem spocząć, zaś dowódców pułków i batalionów wezwałem na krótką odprawę, wydając rozkaz marszu ubezpieczonego z Zegrza do lasów jabłonieckich, gdzie były ustawione tarcze do ostrego strzelania. Wkrótce cały las rozbrzmiewał wystrzałami karabinowymi i z karabinów maszynowych.

Mając polowe połączenie telefoniczne, rankiem dnia następnego mogłem rozmawiać z gen. Szeptyckim, dowódcą Legionów, który zaniepokojonym głosem postawił pytanie:

– Coś ty najlepszego zrobił?

Gdy mu krótko opowiedziałem fakty, uśmiał się i powiedział:

– Ty nawet nie wiesz, jaki był alarm w całej Warszawie. Niemcy myśleli, że to już powstanie.

Ja mu na to:

– Możesz im powiedzieć, żeby się uspokoili, ale niech struny nie przeciągają.

Ściśle według mego planu wieczorem trzeciego dnia powróciłem do koszar. Widocznie ta lekcja poskutkowała, gdyż już do końca naszego pobytu nie było żadnego zatargu. Niestety batalion litewski został mi odebrany i – o ile wiem – wkrótce zdemobilizowany.

Dla uzupełnienia tego obrazu zaznaczam, iż starałem się, aby moje postępowanie było zawsze logiczne: miałem na celu utrzymanie żołnierza w dobrej dyscyplinie i jak najlepszym wyszkoleniu i dlatego korzystałem z tak bliskiego sąsiedztwa dobrze wyszkolonych wojsk niemieckich. Nigdy atoli nie mogłem dopuścić do zaprzyjaźnienia się żołnierzy tych dwóch – jak dotychczas – nieprzyjacielskich armii, póki wojna nie zdecyduje o wolności narodu i utworzeniu niepodległej Rzeczypospolitej.

Powyższy fragment pochodzi z:

Józef Haller
„Pamiętniki z wyborem dokumentów i zdjęć”
cena:
49,00 zł
Okładka:
twarda
Liczba stron:
508, il.
ISBN:
978-83-7565-382-3

Byłem więc także w ścisłym kontakcie z księciem Zdzisławem Lubomirskim, z którym niejednokrotnie konferowałem, chcąc sobie zapewnić polityczną współpracę w razie konieczności zbrojnego występu. Sprawa dojrzewała powoli. Pałacyk Frascati był miejscem, gdzie nasze rozmowy się toczyły. Wcale się nie dziwiłem, że regent był ostrożny i zapytywał, na ile sił wojska polskiego mógłby rząd polski w danym wypadku liczyć, i uważał, że jedna brygada albo dwa do trzech pułków (ponieważ brygada moja składała się wówczas z 3 i 4 pułku) jest niewystarczająca, aby uzyskać przewagę, i miał słuszność.

Większych incydentów po powrocie Brygady do Zegrza już nie było, ale nastąpiło polityczne zdarzenie, które wywarło wielki wstrząs w umysłach żołnierzy polskich. Różne pogłoski krążyły wśród żołnierzy o stanowisku, jakie zajął w Radzie Stanu brygadier Piłsudski, komendant I Brygady, jako członek Wydziału Wojskowego Rady Stanu, odnośnie zaprzysiężenia polskich żołnierzy Polskiego Korpusu Posiłkowego. Pogłoski te były tak fantastyczne, że postanowiłem odwiedzić w pierwszym rzędzie gen. Zielińskiego, dowódcę I Polskiego Korpusu Posiłkowego (PKP), i jego szefa sztabu płk. Berbeckiego, co mi wyjaśniło w pewnym względzie bardzo ciężką sytuację. Odwiedziłem też płk. Rydza-Śmigłego.

REKLAMA

W tym czasie 4 pułk mojej brygady wyszedł spod mojej komendy, natomiast przydzielono mi 6 pułk stacjonujący w Dęblinie, którym dowodził płk Norwid-Neugebauer. Trzeba było zatem jak najspieszniej przeprowadzić inspekcję tego pułku; toteż z adiutantem moim ppor. Chmielowskim wyjechałem do Dęblina, gdzie zastałem oddziały polskie bardzo wzburzone, a oficerowie zebrani na odprawę przekonali mnie, że agitacja propagandowa kierowana z I Brygady nastawiła oficerów, a także większą część żołnierzy przeciwko polityce Rady Stanu. Niewątpliwie do tego wszystkiego przyczyniły się wiadomości dochodzące z Rosji o rewolucji. Przed decyzją o wyjeździe do Dęblina zostało już postanowione, że pułki II Brygady złożą w dniu mego wyjazdu do Dęblina przysięgę w obecności całej Rady Stanu. Zaznaczam przy tym, że w przysiędze było niefortunne zdanie o wierności dla niemieckich „kamaradów”.

Żołnierze II Brygady Legionów na Bukowinie w 1915 r. (domena publiczna).

Mieliśmy już także wiadomości o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny przeciwko Niemcom i udała nam się manifestacja przed konsulatem Stanów Zjednoczonych.

Wróciłem o północy do Warszawy pociągiem, z którego wysiadłem na Pradze. Na dworcu kolejowym oczekiwał mnie oficer mojej brygady, któremu poleciłem zebrać wszystkie informacje z Rady Stanu. Oficer ów wręczył mi uchwały Rady Stanu, wymagające przysięgi od wojska polskiego, ale choć rota przysięgi nie była całkiem odpowiednia, odbyło się tego dnia w mojej nieobecności zaprzysiężenie II Brygady i kilku innych oddziałów.

Oficer ów wręczył mi też odpis rozkazu generała-gubernatora Beselera do żołnierzy PKP. Z tego rozkazu przytoczę tylko dobrze zapamiętany początek: „Ich begrüsse die junge Polnische Armee zu dem Entschlusse Arm in Arm zu kämpfen an der Seite der deutschen Streitkräfte gegen den gemeinsamen Erbfeind Russland…”. W dalszym ciągu rozkazu dowódcą II Brygady został zamianowany gen. Januszajtis, dowódcą artylerii płk Włodzimierz Zagórski itd.

Zorientowawszy się i będąc głęboko przekonanym, że wobec rewolucji w Rosji wrogi carat przestał istnieć, zaś w żaden sposób nie mogąc ufać niemieckiej polityce, postanowiłem wszelkimi siłami uniemożliwić wykonanie tego rozkazu wydanego bez znajomości ducha żołnierza polskiego, który nie chce się wysługiwać Niemcom, a ma tylko walczyć o wolność i niepodległość swojego narodu. Toteż już w niespełna pół godziny później, około godziny pół do pierwszej w nocy, zajechałem przed pałacyk w Alejach Ujazdowskich, gdzie rezydował marszałek Rady Stanu pan Niemojowski.

Widziałem przerażenie stróża czy portiera, który bramę otwierał, dziwiąc się, że się ktoś dobija o tak późnej godzinie. Zażądałem kategorycznie wpuszczenia mnie natychmiast do pana marszałka, a gdym wchodził do jego apartamentu na parterze, utkwił mi w pamięci nie lada obraz historyczny: oto Stańczyk Matejki zsunięty w fotel, rasowa prawa ręka zwisająca z poręczy, głowa z blond brodą lekko pochylona, we wzroku tragiczny wyraz, zaś za fotelem opierający się barczysty duchowny, jak później się dowiedziałem, ksiądz prałat Prus-Przeździecki, późniejszy biskup siedlecki. Nie był to Stańczyk Matejki, lecz żywy, w tragicznej pozie, marszałek Niemojowski. Po krótkim powitaniu i kilku słowach wypowiedzianych przez marszałka, zaskoczonego moim nocnym napadem, przekonałem się jeszcze bardziej, jak słusznie oceniłem sytuację i jak ona jest tragiczna.

Zażądałem od marszałka, żeby Rada Stanu zmusiła generała-gubernatora do wycofania szkodliwego dla interesu Polski rozkazu, stwierdzając kategorycznie, że wojska pod moim dowództwem rozkazu tego nie wykonają.

Wyraz twarzy marszałka stał się jeszcze tragiczniejszy. Wypowiedział tylko słowa:

– To straszne! Więc wojna z Niemcami!

Uspokoiłem go, mówiąc, że Niemcy będą zmuszone wycofać rozkaz, a pan marszałek ma możność zwolnienia żołnierzy, którzy wszak na ręce pana marszałka złożyli przysięgę.

Marszałek zwrócił głowę ku stojącemu za nim księdzu prałatowi z zapytaniem, czy to jest zgodne z prawem kanonicznym. Po wyjaśnieniu możliwości marszałek znacznie się uspokoił, mogłem go więc pożegnać, będąc pewny dobrego rezultatu mojej interwencji.

Dalsze nocne rozmowy prowadziłem z kilkoma członkami Rady Stanu, jak Ludwik Górski, także z komendantem milicji Franciszkiem Radziwiłłem i wreszcie z ppłk. Zagórskim, który mieszkał u swojej matki pochodzenia rosyjskiego, z którą jego ojciec ożenił się jako emigrant po powstaniu 1863 roku, poznawszy ją na Riwierze. Była ona wielką patriotką i kojarzyła z jednym ze swoich trzech synów proroctwo: „z matki obcej, krew jego dawne bohatery” itd. Niestety, najstarszy Jan, mój kolega z artylerii, zginął tragicznie jako major jeszcze przed wojną, drugi, tzw. Ostoja, po tragicznej awanturze wyemigrował z nieprawą żoną odebraną koledze do Stanów Zjednoczonych. Trzeci, najmłodszy, stał się siłą faktu największą nadzieją matki. Był bardzo zdolnym oficerem austriackiego Sztabu Generalnego i został w 1914 roku przydzielony do dowództwa Legionów w Krakowie jako szef sztabu w randze kapitana.

Także u niego znalazłem zrozumienie sytuacji.

Mogłem się nad ranem położyć na krótki spoczynek w oczekiwaniu tajnego posiedzenia Rady Stanu, które zostało zwołane przez szefa Wydziału Wojskowego pana Ludwika Górskiego. Miało się ono odbyć dosyć wcześnie przed południem w mieszkaniu szefa Wydziału, który mieszkał na Foksalu.

Przed tym posiedzeniem udałem się jeszcze do dowództwa PKP, aby uprzedzić gen. Zielińskiego i szefa sztabu Berbeckiego.

Hrabia Bogdan Hutten-Czapski, członek zniemczonego wielkopolskiego rodu arystokratycznego (domena publiczna).

O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się wszyscy na Foksalu, gdzie po krótkim zagajeniu wysłuchano mego sprawozdania, po czym odbyła się dyskusja dosyć burzliwa, w czasie której zjawił się wysłannik niemieckiego gubernatora, hrabia Hutten-Czapski, nie wiadomo przez kogo powiadomiony, i w imieniu generała-gubernatora prosił o wysłanie delegacji do gen. Beselera. Delegacja została wybrana i na tym zawieszono obrady.

Widocznie na dobry rezultat wyników rozmowy delegacji z Beselerem wpłynął raport naocznego świadka dyskusji, hrabiego Hutten-Czapskiego, gdyż osiągnęliśmy to, czegośmy żądali, to jest cofnięcie rozkazu generała-gubernatora Beselera.

Nic dziwnego, że były też i dalsze skutki, o których wkrótce mieliśmy się dowiedzieć. A więc po pierwsze ścisłe sformułowanie zasad Polnische Wehrmacht i odkomenderowanie do tej organizacji oficerów, którzy już przechodzili kursy odpowiednie na przyszłych dowódców i oficerów sztabu.

Pamiętam moment tragiczny dla większości tych oficerów, których część zgłosiła się do mnie z prośbą o uwolnienie ich od tego zadania, bo nie chcą służyć w formacjach narzuconych przez Niemców, a walczyli i walczyć chcą dalej tylko za wolność Polski. Ze łzami w oczach poddali się z rezygnacją mojemu rozkazowi, gdyż ja, widząc korzyść pozostania choćby garstki dobrych oficerów polskich w Warszawie, którzy w odpowiednim momencie zdolni będą do współdziałania z narodem zrywającym pęta, zaznaczyłem, że całą odpowiedzialność biorę na siebie i nikt nie będzie miał prawa stawiania im zarzutów za pozostanie w szeregach Polnische Wehrmacht.

Wkrótce też wydany został nowy rozkaz Beselera, już widocznie po porozumieniu się rządów niemieckiego i austriacko-węgierskiego, na mocy którego został przywrócony poprzedni skład dowództwa PKP i całej II Brygady oraz artylerii i saperów korpuśnych. Został też wyznaczony dzień odjazdu tych formacji do Przemyśla, która to forteca należała do I Armii austro-węgierskiej pod dowództwem feldmarszałka por. Křitka.

Niezapomniany był dzień, kiedy moja brygada żegnała Warszawę. Upatrzyłem według mnie miejsce najlepiej symbolizujące nasze narodowe uczucia, tj. stoki Cytadeli pod krzyżem Traugutta; tam odprawił Mszę świętą ksiądz płk Panaś, dziekan brygady. Po Mszy świętej wypowiedział gorące i podniosłe kazanie, po czym cała brygada odśpiewała hymn Boże, coś Polskę.

Po zakończeniu uroczystości dosiadłem mego deresza, a zakomenderowawszy wyciągniętą szablą: „Baczność!”, zwróciłem się do żołnierzy i do ludności Warszawy w następujących słowach:

– Dzisiaj, zmuszeni, opuszczamy stolicę Polski, lecz zapowiadam, że wrócimy tu z bronią w ręku, nawet bez zgody okupanta.

Następnie cała brygada zaśpiewała hymn Jeszcze Polska nie zginęła i odprowadziłem ją na Pragę celem załadowania.

Tak skończył się nasz pobyt w Warszawie okupowanej przez Niemców w maju 1917 roku.

Powyższy fragment pochodzi z:

Józef Haller
„Pamiętniki z wyborem dokumentów i zdjęć”
cena:
49,00 zł
Okładka:
twarda
Liczba stron:
508, il.
ISBN:
978-83-7565-382-3
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Józef Haller
Generał broni Wojska Polskiego, legionista, Komendant Polowych Drużyn Sokolich w 1913 roku, harcmistrz, przewodniczący ZHP, prezes Komitetu PCK, działacz polityczny i społeczny, brat stryjeczny gen. Stanisława Hallera, kawaler Orderów: Orła Białego i Virtuti Militari.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone