Egzekucje harcerek w Ravensbrück

opublikowano: 2021-02-17 15:56
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
W 1941 roku na terenie obozu koncentracyjnego Ravensbrück powstała Tajna Drużyna Harcerska „Mury”. Harcerki organizowały pomoc dla potrzebujących, dostarczały pożywienie i leki. A przede wszystkim przynosiły uśmiech, który osładzał tragiczną obozową rzeczywistość. Jednak Niemcy rozpoczęli wkrótce wykonywanie wyroków śmierci na więźniarkach...
REKLAMA

Zofia Skalska, harcerka „Murów”, wspominała: „Od samego początku pobytu w obozie zaprzyjaźniłam się z siostrami Haliną i Ireną Poborcównami oraz Janiną i Bronisławą Cabanównami”. Cztery dziewczyny ze Spały w ciągu niespełna pół roku pobytu w obozie zdołały sobie zaskarbić sympatię i zaufanie więźniarek. Zostały przyjęte do drużyny „Murów”. Ani one, ani harcerki, z którymi się zaprzyjaźniły, nie wiedziały, że na siostry wydany został wyrok śmierci, którego wykonanie jest tylko kwestią czasu. Zgodnie z hitlerowskimi dyrektywami ofiary miały nie być informowane do ostatnich chwil przed egzekucją o tym, że wyrok ma być wykonany. „Czy był to swoiście rozumiany humanitaryzm oprawców, czy oszczędzanie wykonawcom trudności przy wykonywaniu rozkazu” – zastanawiała się w wydanej po wojnie książce Ravensbrück Wanda Kiedrzyńska – także więźniarka obozu.

Niedługo po przyjeździe do obozu jedna z sióstr Cabanówien zniknęła. Jej siostra sza lała z rozpaczy, przekonana, że ją zamordowano. Tymczasem po kilku dniach się po jawiła. Niechętnie opowiadała, co się z nią działo. „Niewątpliwie była na dodatkowym przesłuchaniu czy też konfrontacji i zorientowała się, co je czeka, a może odczytano jej wyrok” – pisała Wanda Kiedrzyńska. Julia Szartowska, która do Ravensbrück została przywieziona razem z Cabanównami, wspominała, że mitygowała radość siostry słowami: „Nie masz się czego cieszyć. Koniec nasz wiadomy. Szkoda, że już nie po wszystkim. Nie wiadomo, co jeszcze przyjdzie nam przeżyć”.

Więźniarki Ravensbrück przy pracy, 1939 rok (Bundesarchiv, Bild 183-1985-0417-15 / CC-BY-SA 3.0)

Siostry od początku pobytu w obozie miały zakaz pisania i otrzymywania listów. To była jedna z obozowych kar. Niemcy wiedzieli, jak ważny dla więźniarek jest kontakt z domem. Dawał poczucie więzi z bliskimi i nadzieję na powrót do normalnego świata – złudzenie, że dzięki wieściom z domu i zwierzeniom przekazywanym najbliższym nadal uczestniczy się we wspólnym życiu. Listy obwarowane były rygorystycznymi przepisami. Przede wszystkim możliwość wysłania listu do domu przysługiwała tylko raz w miesiącu i tylko raz w miesiącu można było otrzymać list z domu. Listy miały określoną objętość. „Oficjalny blankiet listowy, wielkości kartki z zeszytu, nie dawał wiele miejsca na korespondencję”. Pierwsza strona do połowy była zmarnowana nadrukiem zawierającym wyciąg z przepisów lagrowych dotyczących wymiany listów. Tutaj też wpisywało się adres nadawcy” – wspominała Krystyna Czyż-Wilgatowa – lubelska harcerka. Listy musiały być pisane po niemiecku „przejrzyście i wyraźnie” – jak głosił przepis. Każdy był bowiem cenzurowany przez obozowe władze, które nie zamierzały zawracać sobie głowy ich tłumaczeniem.

Treści listów były ograniczone wyłącznie do spraw osobistych. Zazwyczaj zawierały standardową formułkę: Ich bin gesund und fühle mich wohl. Dozwolone były pytania o zdrowie najbliższych, natomiast nie wolno było pisać o obozie, jego kształcie, o pracy, współwięźniarkach, władzach obozowych. „Naprawdę trudno by było wymyślić coś, co przekazywałoby jakieś konkretne wiadomości o nas, a równocześnie nie narażało listu na zniszczenie przez cenzurę obozową” – wspominała Krystyna Czyż-Wilgatowa. Treść listów właściwie sprowadzać się powinna do krótkich pozdrowień z obozu, informacji o zdrowiu (tych dobrych) czy pogodzie.

REKLAMA

Cenzura wycinała z listów wszystko, co mogło zaszkodzić propagandowemu wizerunkowi obozów koncentracyjnych. Niemcy i obywatele okupowanych krajów mieli wierzyć, że w obozach, w godnych warunkach, odbywa się resocjalizacja zdeprawowanych, szkodliwych dla społeczeństwa elementów. Jeśli list zawierał treści sprzeczne z polityką władz obozowych, często trafiał po prostu do kosza w biurze lagru. Kiedy przyjechał transport więźniarek ze Słowacji, które wkrótce po przybyciu do obozu zostały wymordowane, władze, tworząc paranoiczne pozory, kazały im pisać tuż przed śmiercią listy do domu. Karę zakazu pisania listów można było otrzymać za najdrobniejsze obozowe przewinienia, ale przede wszystkim stosowano ją wobec więźniarek, które miały zniknąć bez śladu w hitlerowskim systemie eksterminacji wrogów narodu. „Siedziały i jadły przy tym samym stole co ja, na bloku. Pisałam list do rodziny, pisały też i inne, ale nie wszystkie. Irena i Halina Poborcówny nie pisały, tylko patrzyły podniecone na nas” – wspominała Maria Wojciechowska. Samo pisanie listu do najbliższych było radosnym promykiem w obozowej rzeczywistości. Wracały wspomnienia dobrego, spokojnego przedwojennego życia, poczucie prywatności i indywidualności, niszczone codziennie przez obozowy terror; przez skorupę cierpienia i strachu przebijały zapomniane uczucia. Dlatego kara zakazu pisania listów była tak dotkliwa dla więźniarek, a każdy list, możliwość napisania go, był na wagę złota. Harcerki „Murów” Maria i Zofia Kucharskie miały do dyspozycji w sumie dwa listy – każda jeden. „Bez namysłu zrzekłyśmy się jednego listu na korzyść czterech sióstr. Nie treść listu, ale charakter pisma był dowodem naszego życia. Drugi list, pisany rękoma Cabanównych i Poborcównych, przekazywany był przez naszego brata w Tomaszowie do Spały, do rodzin naszych współwięźniarek” – wspominała Zofia Kucharska. Cztery siostry w drużynie „Murów” miały szczególne miejsce. Mimo udręki zachowały radość życia, mimo ciążącego nad nimi wyroku – optymizm. Włączały się w działania konspiracyjne i budziły sympatię współwięźniarek. Zofia Skalska zapamiętała, że kiedy Irena Poborcówna zachorowała, harcerki ukrywały ją w bloku i dyżurowały przy niej. Bały się, że zostanie zabrana do rewiru, z którego wiele chorych nie wracało. Już wówczas w obozie była powszechna wiedza, że hitlerowscy lekarze uśmiercają chore zastrzykami z fenolu i benzyny. „Wreszcie trzeba było jednak umieścić ją w szpitalu obozowym. Gdy szłam obok noszy, Irka prosiła: «Pamiętajcie, ja muszę wrócić». Wróciła, żeby za kilka dni odejść z siostrą na zawsze” – wspominała Skalska.

REKLAMA
Max Koegel, niemiecki zbrodniarz wojenny i komendant obozu Ravensbrück od stycznia 1940 roku do sierpnia 1942 roku (Bundesarchiv, Bild 183-66475-0009 / CC-BY-SA 3.0)

Mimo iż miały wyroki śmierci, siostry zostały przydzielone do pracy. Hitlerowcy nie spieszyli się z wykonywaniem egzekucji. Każdy dzień pracy więźniarki, wart mniej więcej 3–5 marek, oznaczał dla obozu dodatkowy przychód. Żeby maksymalnie wykorzystać siłę roboczą kobiet, władze obozowe czekały na oficjalne wystąpienie o egzekucję dystryktu gestapo, w którym więźniarka została skazana. Następnie wyrok musiał być zatwierdzony do wykonania w Berlinie. Dopiero po dopełnieniu wszystkich formalności wykonywano egzekucję. Z zachowanych relacji wynika, że skazane na śmierć więźniarki pracowały w obozie od kilku miesięcy do nawet dwóch lat. Siostry zostały po przyjeździe skierowane do pracy – dwie w obozowych warsztatach, a dwie w komandach pracujących poza obozem. Irena Poborcówna pracowała w grupie kobiet, które codziennie szły 4 kilometry do przyobozowej hodowli królików angorskich. Jeden z pomysłów Himmlera zakładał, by obozy koncentracyjne były nie tylko samowystarczalne, jeśli chodzi o produkcję żywności, ale także by sprzedawały wytwarzane przez siebie produkty, takie jak choćby wełna angorskich królików. Dwie drobne, młodziutkie Polki – Irena Poborcówna i Eugenia Łazicka – pomagały sobie wzajemnie w pracach, które były ponad ich siły. „Na przykład nosiłyśmy prasowane siano w nosidłach, a zza tego pęka nie było nas widać. Trzeba było rąbać i nosić drewno z lasu, aby gotować pożywienie dla królików. Strzyżenie królików wymagało zręczności, bo zwierzę można było skaleczyć, a wtedy odpowiadało się przed władzą” – wspominała Łazicka.

Doskonale zapamiętała ostatni dzień września 1942 roku. Tego dnia Irena Poborcówna była wyjątkowo smutna i blada. Kiedy z wielkim koszem szły do lasu po drewno, opowiedziała Eugenii o koszmarnym poranku. Obok jej łóżka w nocy powiesiła się jedna z więźniarek, która nie mogła już znieść obozowego reżimu, codziennych tortur. Kiedy Irka otworzyła oczy, miała wrażenie, że nadal śni, bo martwe ciało kobiety, zdejmowane przez współwięźniarki, pasowało jak ulał do koszmarnego snu, który dręczył ją przez całą noc. „Śniło jej się, że matka klęczała, obejmując dwie mogiły, i rozpaczała bardzo, a rozsypane włosy zasłaniały jej twarz zalaną łzami. Przykro mi się zrobiło, ale postanowiłam nie poddawać się nastrojom, bo trzeba było ratować Irusię z przygnębienia. Niech nie myśli o tragedii powieszonej, a sen jest nic nieznaczący, niech pamięta, że ma 22 lata i młodszą siostrę w obozie, którą musi się opiekować” – wspominała Eugenia Łazicka. Wznoszące się coraz wyżej i coraz mocniej przygrzewające słońce, rozświetlające jesienny las pełen kolorów, wkrótce przegoniło złe myśli. Dziewczęta wróciły do królikarni, a natłok codziennych zajęć przywrócił je do obozowej rutyny. Nie na długo. Kiedy 2 października wróciły z komandem do obozu, okazało się, że siostra Ireny, Halina, została zabrana do bunkra, a wraz z nią kuzynki, siostry Cabanówny. Więźniarki znały dobrze procedurę zwaną nach vorne, która oznaczała egzekucję. Po raz pierwszy zastosowano ją na początku 1941 roku, kiedy rano przybyły do bloku, goniec odczytał nazwisko Wandy Maciejewskiej. Została zabrana do bunkra, a wieczorem rozstrzelana.

REKLAMA

Ten tekst jest fragmentem książki Anny Marii Kwiatkowskiej-Biedy „Harcerki z Ravensbrück”:

Anna Maria Kwiatkowska-Bieda
„Harcerki z Ravensbrück”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Liczba stron:
520
Format:
135×215 mm
EAN:
9788311158962

Pierwsze egzekucje władze obozowe starały się kamuflować. Po to, by nie wywoływać paniki, ale także – aby ukryć zbrodnię. Oficjalnie informowano, że ofiary zostaną przeniesione do innego obozu. Dostawały więc cywilne ubrania, jednak nie wydawano im bagażu, co niechybnie by zrobiono, gdyby faktycznie planowano wysłać je w podróż do innego obozu. W tej, którą faktycznie więźniarki miały odbyć, bagaż potrzebny im nie był, podobnie jak prowiant na drogę, który zgodnie z przepisami powinny otrzymać, jeśli przewożono by je do innego obozu. Kuchnia przygotowywała „prowiant na podróż” – tyle że mikroskopijne porcje w istocie były podawane ofiarom na obiad w bunkrze. Bo właśnie tam trafiały skazane w oczekiwaniu na „transport”.

Rzeźba "Ravensbrück" autorstwa Rritza Cremera (Bundesarchiv, Bild 183-86869-0006 / CC-BY-SA 3.0)

W czasie obiadu obsługujące bunkier więźniarki zanosiły do ciężarówki trumny. Jedną z nich była Ojcumiła Falkowska, przed wojną uzdolniona tancerka, jedna z pierwszych polskich więźniarek w Ravensbrück, która do bunkra trafiła za szmuglowanie chleba. Z czasem zatrudniono ją do obsługi innych osadzonych, była też tłumaczką Dorothei Binz, która po odwołaniu z funkcji Johanny Langefeld objęła stanowisko głównej nadzorczyni w Ravensbrück. Falkowska zapamiętała, że początkowo jedna trumna przypadała na jedną osobę, z czasem z oszczędności pakowano do środka dwa ciała. Trumien używano, gdyż początkowo zwłoki po egzekucji wywożono do krematorium w Fürstenbergu. Chodziło głównie o to, by cywile mieli wrażenie, że władze obozowe odnoszą się z szacunkiem do więźniarek, majestatu śmierci i przestrzegają podstawowych procedur i zasad. Prochy przesyłano za opłatą rodzinom lub bezpłatnie chowano w urnach, oznakowanych jedynie obozowym numerem w anonimowych dołach na cmentarzu komunalnym w Fürstenbergu. Odnaleziono je dopiero w 1989 roku i na podstawie numerów odtworzono tożsamość pochowanych. Ofiar obozu było tak dużo, że niewielkie krematorium w Fürstenbergu przestało wystarczać. W kwietniu 1943 roku uruchomiono w Ravensbrück obozowe krematorium i cywile z Fürstenbergu przestali być potrzebni do obsługi obozowej machiny śmierci. Trumien też przestano używać.

REKLAMA

Po południu odbywała się ostateczna weryfikacja tożsamości więźniarek przez komendanta obozu. Później skazane otrzymywały „kawę” z potężną dawką środka uspokajającego. Z wywiezieniem kobiet na miejsce egzekucji starano się zdążyć przed wieczornym apelem, tak procedury okazały się nieskuteczne. Więźniarkom kazano na czas przejścia i wywożenia skazanych pozostawać w blokach. Pierwsza zbiorowa egzekucja odbyła się 13 kwietnia 1942 roku. Renée Skalska zapamiętała idące na śmierć więźniarki. „Idą za własnym pogrzebem – myślałam, patrząc na ich nogi, które szły równo, ale dziwnie ciężko, jakby były z ołowiu” – wspominała Renée Skalska. Jedną z idących w tym pochodzie śmierci była harcerka z jej drużyny Halina Krzemińska, peowiaczka, z hufca szkolnego Przysposobienia Wojskowego Kobiet, studentka prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Pochodziła z Częstochowy i tam należała do ZWZ-AK. Do oddziału przedostał się niestety konfident gestapo. Po jego denuncjacji większość konspiratorów została aresztowana, wśród nich Halina. Skazana na karę śmierci, wywieziona została do Ravensbrück 3 sierpnia 1941 roku. Stracono ją po ośmiu miesiącach pobytu w obozie. „Kucharki nasze z kuchni widziały, jak Halina Krzemińska rzuciła coś w kierunku rabat, obok których szły do bunkra. Pośród szałwii znaleziono kartkę” – wspominała Renée Skalska. „Idziemy na śmierć dumne i spokojne, giniemy za Ojczyznę i jej wolność. Polska nam tego nie zapomni” – napisała Halina Krzemińska, pod spodem obok swojego nazwiska postawiła krzyżyk. Zofia Żerkowska zapamiętała, że na krótko przed egzekucją Halina Krzemińska odwiedziła wszystkie przybyłe w częstochowskim transporcie więźniarki. „Nie straszyła, ale zupełnie spokojnie mówiła, że należy liczyć się z tym, że nas wkrótce zlikwidują. Do dziś nie wiem, czy Hala miała jakieś konkretne wiadomości, czy wprost umiała pogodzić się z faktem śmierci” – pisała Żerkowska.

W tej pierwszej egzekucji zginęło 17 kobiet, przede wszystkim z Częstochowy. Zaledwie pięć dni później, 18 kwietnia 1942 roku, odbyła się kolejna egzekucja. Stracono w niej 14 więźniarek z transportu lubelskiego, w tym dwie harcerki – Apolonię i Grażynę Chrostowskie. Tym razem, jak zapamiętała Wanda Wojtasik-Półtawska, obozowy goniec przyszedł po skazane nie do bloku, ale do warsztatu, w którym pracowały, wyplatając ze słomy ocieplacze do butów dla niemieckich żołnierzy. „Niepokój, gdy wyczytano ich nazwiska, ale jeszcze nie chciałyśmy wierzyć. Poszły i oglądały się w naszą stronę na wielkim placu (…) Pola wskazała na niebo” – wspominała Wanda Półtawska. Urszula Wińska pisze, że była przekonana, iż dziewczęta są zabierane na jakieś dodatkowe badania.

REKLAMA

„Mimo że wiedziałyśmy teoretycznie, że cały transport z Lublina ma wyrok śmierci, to jednak nie brałyśmy tego tak zupełnie na serio” – wspominała Wanda Wojtasik-Półtawska. O tym, co się wydarzy, wiedziały nieliczne Polki w obozie. Maria Adamska, która pracowała w komendanturze, zyskała przekonanie, iż sugestie władz, jakoby dziewczęta miały być przetransportowane do innego obozu, to „wyszukana komedia”, kiedy 17 kwietnia do biura przyjechał kurier z Berlina. Identycznie było pięć dni wcześniej, przed egzekucją Polek z Częstochowy. „Wiedziałam, że zostaną rozstrzelane, kiedy pojawiły się w bunkrze w cywilnych ubraniach i bez bagażu” – wspominała Ojcumiła Falkowska. Nikt jednak nie uprzedził dziewcząt o czekającym ich losie. Dowiedziały się o nim, dopiero gdy po południu komendant obozu odczytał im wyroki śmierci. Około siedemnastej więźniarki zapakowano do samochodu bez okien, zwanego „miną”, i wywieziono za bramę obozu. Były w samych sukienkach, bez płaszczy i butów. We wspomnieniach więźniarek pojawiają się sugestie, że przed plutonem egzekucyjnym odśpiewały: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ale tego nie wie na pewno nikt, podobnie jak tego, gdzie dokładnie odbyła się egzekucja. Niechybnie w lesie w pobliżu obozu.

Piec krematoryjny w Ravensbrück (Bundesarchiv, Bild 183-66475-0009 / CC-BY-SA 3.0)

Później kobiety rozstrzeliwano pod murem nieopodal krematorium. Heinrich Peters, szef plutonu egzekucyjnego, w czasie powojennego procesu sądowego naszkicował rozległy piaszczysty teren za murem obozu. Niewątpliwie było to blisko, bardzo blisko obozu. Mimo pedanterii w prowadzeniu dokumentów i drobiazgowych starań, by ukryć zbrodnie, hitlerowcy jednak nie wszystkiego dopilnowali. Dlatego choć większość dokumentacji Ravensbrück została zniszczona, szczegóły dotyczące czasu egzekucji udało się dokładnie ustalić. „Na apelu o osiemnastej więźniarki usłyszały serię strzałów. Potem rozległo się dziewięć pojedynczych wystrzałów z rewolweru” – wspominała Maria Adamska. Władysława Karolewska, także z transportu lubelskiego, zapamiętała: „W czasie apelu posłyszałyśmy salwę poza murem, a później «strzały łaski». Odbywało się to około świniarni. Jedna z dozorczyń powiedziała bezpośrednio przed egzekucją do nas, że «pojedzie zobaczyć, jak te świnie polskie będą leżały», wsiadła na rower i pojechała” – zeznawała w 1945 roku przed sędzią śledczym Mikołajem Halfterem w czasie przygotowań do procesu katów z Ravensbrück.

„Wróciły ich skrwawione sukienki do pralni i pewność, że one nie wrócą. Dotąd nie brałyśmy pod uwagę egzekucji. Teraz było jasne – dziś one, jutro my” – wspominała Wanda Wojtasik-Półtawska. Jej obóz udało się przeżyć. Jednak, tak jak przewidywała, od tej pory egzekucje powtarzały się z zastraszającą regularnością. Wykonujący egzekucję esesmani dostawali dodatkowe porcje jedzenia i papierosów. Dla więźniarek pracujących w kantynie ich wydawanie było znakiem nadchodzącej kaźni. O planowanych egzekucjach informowały także należące do konspiracji więźniarki, pracujące w magazynie odzieży, a przede wszystkim w komendanturze obozu. Postawa Polek skazanych na śmierć zaskakiwała nawet esesmanów. Były spokojne i pełne godności. Nie było to łatwe – szczególnie kiedy wyrok był pewny, a do jego wykonania zostało kilkanaście godzin.

Ten tekst jest fragmentem książki Anny Marii Kwiatkowskiej-Biedy „Harcerki z Ravensbrück”:

Anna Maria Kwiatkowska-Bieda
„Harcerki z Ravensbrück”
cena:
49,90 zł
Wydawca:
Bellona
Okładka:
miękka
Liczba stron:
520
Format:
135×215 mm
EAN:
9788311158962
REKLAMA
Komentarze

O autorze
Anna Maria Kwiatkowska-Bieda
Dziennikarka. Przez 12 lat pracowała w TVP 1, gdzie prowadziła cykl audycji turystycznych i reportaży pt. „Podróżnik” (ponad 320 odcinków w latach 1998-2009), a dla TVP 3 cykl „Szczęśliwej Podróży” (2001-2002), „Tam Tam” (2004), „Gary odkrywa Polskę” (2002-2004, nagroda im. Witolda Orłowicza), „Niezwykłe podróże rzeczy i ludzi” (TVP1) oraz współtworzyła kilkanaście filmów dokumentalnych m.in. „Kenia, Safari i Baron Blixen” (1999, TVP1), „W pogoni za Gauguinem” (2005, TVP1), „Sapieha książę buszu” (2005, TVP Polonia) „Zdarzyło się w Mafekingu” (2006, TVP 2) „List z Gwatemali” – o Andrzeju Bobkowskim (2008, TVP1), „Ajaj Madagaskar” (2009, TVP1). Obecnie związana jest z TVP Historia.

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone