„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (I)

opublikowano: 2008-09-03 21:06
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Przez ostatnie tygodnie publikowaliśmy wspomnienia profesora Macieja Bernhardta z powstania warszawskiego. Przedstawiamy ich kontynuację dotyczącą pierwszych miesięcy po upadku powstania.
REKLAMA

Niewola

Przed fortem, po obu stronach parkowej alei, stali żołnierze w mundurach SS z pistoletami automatycznymi gotowymi do strzału; jak się później okazało – Ukraińcy lub Rosjanie. Wychodziliśmy zgodnie z poleceniem „ręce do góry”. Moja prawa ręka na temblaku; damski płaszcz z trochę zbyt krótkimi rękawami; na lewej podniesionej ręce odsłonił zegarek - prezent od Ojca na 21. urodziny (w styczniu 1944 roku). Jeden z nich, w oficerskim mundurze SS, zatrzymał mnie, obejrzał zegarek i zerwał mi go z ręki, nie zadając sobie trudu z odpięciem paska.

Uformowano z nas kolumnę. Byłem w jej przedniej części. Wyszedłem z fortu jako jeden z pierwszych, nocowałem tuż przy wejściu. Szliśmy przez Powązki i Wolę. Pamiętam krótki odpoczynek w kościele na Woli.

Wieczorem dotarliśmy do Pruszkowa. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy szliśmy cały czas na piechotę, czy też podwieźli nas pociągiem. Absolutna przerwa w życiorysie.

Tu jestem winien małe wyjaśnienie: trzeci dzień nie miałem nic w ustach (jeżeli nie liczyć „lekarstwa” w szpitalu w forcie). Podczas odpoczynku w kościele wolskim rozdawano jakąś zupę i chleb. Do chleba się nie dopchałem. Zupy też nie dostałem, bo nie miałem jej w co wziąć.

Jak przespałem pierwszą noc w hali warsztatów kolejowych w Pruszkowie (które służyły za Durchgangslager - obóz przejściowy) - nie wiem. Obudziłem się wcześnie rano potwornie zmarznięty i wściekle głodny. Przypomniałem sobie o kostkach cukru w kieszeni płaszcza. Bardzo się teraz przydały. Nie miałem żadnych bagaży, nic nie trzymało mnie w miejscu mego noclegu. Wyruszyłem więc „na spacer” po hali, żeby zorientować się w sytuacji. Nie było to łatwe. Wszędzie leżeli ludzie, wielu rannych, chorych, tobołki, walizki...

Trudno było znaleźć miejsce na postawienie nogi. W pewnej chwili usłyszałem ciche wołanie. Jakiś głos kobiecy powtarzał mój pseudonim „Zdzich”. W mrocznej i potwornie zatłoczonej hali nie mogłem dojrzeć, kto woła i czy to aby na pewno do mnie. Udało mi się podejść nieco bliżej i rozpoznałem panią, którą widywałem w szpitalu powstańczym, gdzie kilkakrotnie odwiedzałem rannych kolegów z naszej kompanii. Wreszcie z trudem doszedłem do niej. Trzymała w ręku kawałek suchego chleba. Poczułem w tym momencie niesamowity głód. Widać było to chyba z mojej miny, bo nie pytając, wyciągnęła z torby pajdę czarnego przydziałowego chleba i podała mi go. Smakował jak najlepszy tort.

„Musimy prędko coś z tobą zrobić” - usłyszałem. „Przecież Niemcy zaraz cię stąd wyłuskają. Skąd tyś się tu wziął pomiędzy cywilami. Masz na gębie napisane, że jesteś powstańcem i powinieneś być w niewoli. To chyba cud, że udało ci się tutaj dojść. Takich jak ty wyłapywali po drodze; niektórych nawet rozstrzeliwali na miejscu. Dlaczego nie wyszedłeś z rannymi powstańcami? Poczekaj tu. Muszę prędko coś dla ciebie zorganizować. Spotykamy się pod tym słupem, kiedy - nie wiem, ale czekaj koniecznie”.

Odeszła w głąb hali, dając sobie sprawnie radę z omijaniem leżących ludzi i ich bagaży. Ja usiadłem na podłodze i natychmiast usnąłem. Mogłem wtedy spać w każdej pozycji i sytuacji. Zaległości miałem ogromne.

REKLAMA

Obudziło mnie gwałtowne szarpanie za rękę. Ktoś zdejmował ze mnie płaszcz i odwijał rękaw koszuli, jedyny, jaki mi pozostał. Zobaczyłem kobietę w białym fartuchu pochylającą się nade mną ze strzykawką w ręku.

Wacław Bernhardt, ojciec autora. Fotografia z 1945 roku.

„Zwariowała pani (mój ówczesny słownik był mało elegancki) - to jest lewa ręka, a ja jestem ranny w prawą. Po co mi ten zastrzyk?”

Zastrzyk jednak dostałem. Gdy postać w białym fartuchu powstała, ukazała się oczekiwana przeze mnie nieznajoma i powiedziała mi cicho do ucha: dostałeś zastrzyk z mleka. Zwykłego krowiego, tyle, że przegotowanego. Wkrótce dostaniesz silnej gorączki - to normalna reakcja organizmu na obce białko. Rozpoznamy tyfus i zostaniesz przeniesiony do baraku chorych na tyfus. Stamtąd spróbujemy cię wydostać.

Wszystko odbyło się zgodnie z programem, z tą tylko korektą, że dostałem bardzo wysokiej gorączki i szoku, tak że podobno ledwo mnie odratowali. Byłem dwie doby nieprzytomny. Za to niemiecki lekarz, który decydował, z bezpiecznej odległości 3-4 metrów, o przeniesieniu do szpitalnego baraku tyfusowego, nie miał najmniejszych wątpliwości co do prawidłowości tyfusowej diagnozy.

Po odzyskaniu przytomności byłem tak słaby, że nie miałem siły mówić. Byłem za to ciągle głodny. Karmiono nas tam dość dobrze. Skąd zdobywano żywność - nie wiem. Na pewno nie były to tylko normalne przydziały niemieckie. Po dwóch dniach zjawiła się „moja” sanitariuszka w białym fartuchu z opaską czerwonego krzyża i z wiadomością: „Dziś wieczorem wychodzisz. Niemcy zanadto interesują się szpitalem, chyba coś wywąchali. Mamy tu więcej takich chorych na tyfus jak ty”.

Nie wierzyłem, że uda mi się wyjść. Rzecz nie w przejściu przez „Wachę”, bo oddział tyfusowy nie był praktycznie pilnowany, ale nie wierzyłem, że dam radę utrzymać się na nogach. A jednak ubrany w biały fartuch, z opaską czerwonego krzyża wyszedłem z „moją” sanitariuszką, niosąc z nią jeszcze wielki kosz - na szczęście pusty - na chleb dla szpitala.

Tu znów przerwa w życiorysie. Pamiętam jak przez mgłę, że przez kilka dni leżałem w jakimś małym domku, intensywnie karmiony. Gospodarze byli prostymi ludźmi, chyba kolejarzami, i gościli oprócz mnie jeszcze dwie warszawskie rodziny z małymi dziećmi. Nadspodziewanie szybko powracały mi siły, przestrzelone ramię specjalnie nie dokuczało. Niepokoiłem się bardzo o Rodziców i Siostrę - mieszkali w rejonie Starego Miasta. Nic o nich nie wiedziałem. Gdy tylko poczułem się nieco lepiej, postanowiłem wyjść „na miasto”, wbrew ostrzeżeniom gościnnych gospodarzy, i próbować dowiedzieć się czegoś o rodzinie. Wierzyłem, że może uda mi się spotkać kogoś znajomego.

Wyszedłem i... po dwóch godzinach byłem znów w tym samym obozie, w tej samej hali. Zatrzymał mnie pierwszy napotkany patrol. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, co ze mną zrobić. Na szczęście był to patrol Wehrmachtu i zachowywali się spokojnie, wręcz beznamiętnie.

REKLAMA

Wpadłem w idiotyczny sposób. Tyle tylko, że byłem obecnie w dużo lepszej formie fizycznej, a także orientowałem się nieco w działalności obozu z własnych skromnych doświadczeń, a przede wszystkim informacji, jakie przychodziły wciąż do moich gospodarzy.

Trafiłem do tej samej hali, w której już byłem. Wiedziałem teraz, że jej „zawartość” jest segregowana według niezbyt jasnych kryteriów: do robót w Niemczech, do obozów koncentracyjnych, zaś starych mężczyzn, kobiety i dzieci rozwożono na ogół do różnych miejscowości w Generalnej Gubernii. Interesowała mnie oczywiście jedynie ta ostatnia grupa. Trudno było jednak zaliczyć mnie do starców i kobiet, nie wyglądałem też jak dziecko.

Wiedziałem, że transporty do Generalnego Gubernatorstwa odchodzą sprzed sąsiedniej hali. Byłem w miarę wypoczęty i odkarmiony, więc w nocy nie położyłem się spać, lecz łaziłem po swej hali, wychodziłem przed nią, aż do otaczających ją drutów kolczastych. Amatorów przeskoczenia do sąsiedniej hali było więcej. Przy bramie grupa kobiet z dziećmi pertraktowała z Wachmanem, żeby je tam przepuścił. W ruchu były butelki z wódką (skąd ją miały?), chyba także pierścionki.

Podszedłem bliżej, założyłem na głowę kawał pstrokatego nylonu ze spadochronu (ze zrzutów z Kampinosu - zachowałem na pamiątkę w tylnej kieszeni spodni, więc ocalał podczas wymiany „umundurowania”), tak jak to robią kobiety wiejskie. Gdy przy bramie dobito targu, podbiegłem i w grupie kilkunastu kobiet z dziećmi, a także kilku mężczyzn, którzy wyrośli jak spod ziemi, trzymając za rękę przerażoną kilkuletnią dziewczynkę, przebiegłem do sąsiedniej hali.

Noc była ciemna, obowiązywało zaciemnienie. Wartownicy coś krzyczeli, padły dwa strzały z pistoletu, ale nikomu nic się nie stało. Cały ten rwetes miał chyba jedynie służyć za alibi dla wartowników. Do hali weszło kilku Niemców, świecili latarkami po leżących, rozmawiali w przejściu przez chwilę i... wyszli.

Maciej Bernhardt z Matką, Stefanią. Fotografia z 1933 roku.

Po dłuższej chwili przeszedłem na drugą stronę hali. Dowiedziałem się, że właśnie formowany jest transport do Generalnej Guberni. Była więc szansa. W ciemnej hali mój wiek i niezwykły ubiór (wciąż taki sam, jedynie koszulę w kolejarskiej melinie dostałem z dwoma rękawami) nie zwracał specjalnie uwagi. Podszedłem do rodziny z trójką małych dzieci i stosunkowo dużym bagażem. Nie wdając się w szczegóły powiedziałem: muszę dostać się z wami do tego transportu. Nie byli zachwyceni tą propozycją, ale nie odmówili pomocy.

Dostałem do niesienia ogromny tobół. Najstarszy, chyba ośmioletni, chłopiec zrozumiał w mig sytuację: „niech pan go tak niesie, żeby nie było widać ręki na temblaku. Ja pomogę z drugiej strony”. Znów chustka na głowę i już jesteśmy w wagonie. Jest to otwarta węglarka, zapchana tak, że nie ma mowy, aby usiąść. Z wielkim trudem udało się posadzić na tobołach dzieci. Ja ulokowałem się w kącie wagonu. Luksusowe miejsce, w kącie było bardzo dobre oparcie, można było spać na stojąco.

REKLAMA

Zaczął padać drobny deszcz. Po niezbyt długim oczekiwaniu pociąg ruszył. W naszym wagonie były kobiety, dzieci i kilku starszych mężczyzn. W sąsiednich, jak mogłem się zorientować, gdy się rozwidniło, skład pasażerów był podobny. Co kilka wagonów w budkach strażniczych siedzieli uzbrojeni Niemcy.

Według informacji uzyskanych w kolejarskiej melinie, tego rodzaju transporty były wysyłane do różnych miejscowości w Generalnej Guberni i rozlokowywane po wsiach i miasteczkach. Nie byłem jednak w pełni przekonany, że to prawda i postanowiłem zwiać, jak tylko będzie okazja. Takich mądrych było w pociągu więcej. Próbowali uciekać wkrótce po odjeździe. Wartownicy strzelali. Z jakim skutkiem, nie wiem. Padał deszcz i było bardzo ciemno. Myślę, że była duża szansa ucieczki. Uważałem jednak, że jesteśmy zbyt blisko Warszawy i muszą tu krążyć liczne patrole. Wkrótce rozwidniło się. O ucieczce nie było teraz mowy.

Deszcz przestał padać, ale dzień był pochmurny. Pociąg wlókł się, zatrzymywał na małych stacyjkach i w szczerym polu, przepuszczał transporty wojskowe. Następnej nocy minął Jędrzejów i Miechów. Byliśmy coraz bliżej Krakowa, ale i Oświęcimia. Postanowiłem uciekać, nie zwlekając. Nie miałem ochoty sprawdzać, czy uzyskane informacje o docelowych punktach transportów były prawdziwe. Liczyłem, że wachmani, wszyscy, których widziałem mocno już starsi, też są zmęczeni. Nie widziałem, aby ich zmieniano.

Na pewnym zakręcie pociąg bardzo zwolnił. Było ciemno, znów mżył drobny deszcz, blisko toru widać było drzewa, chyba las. Z trudem, bo moja prawa ręka nie nadawała się do użytku, podciągnąłem się na krawędź tylnej ściany wagonu i ześlizgnąłem pomiędzy wagony i stanąłem na zderzaku. Jeszcze ostatni rzut oka na zbocze nasypu, czy nie ma tu akurat słupa telegraficznego, przepustu czy innej niepożądanej przeszkody. Odepchnąłem się z całych sił i potoczyłem po bocznej ścianie nasypu. Żaden z wartowników niczego nie zauważył. Nie uraziłem rannej ręki, nie byłem nawet zadraśnięty.

Odczekałem, aż pociąg przejedzie i ostatni wagon zniknie za zakrętem. Wstałem i wszedłem, jak mi się zdawało, do lasu. Okazało się jednak, że nie był to las, tylko kępa drzew, a za nimi pola. Nie wiedziałem, gdzie jestem, nie miałem mapy ani kompasu. Wiedziałem tylko, że muszę jak najprędzej oddalić się od toru.

Poszedłem przed siebie. Po długim marszu polnymi miedzami i przejściu trzech-czterech kilometrów zobaczyłem zarysy zabudowań jakiejś wioski. Przysiadłem w rowie i zacząłem nasłuchiwać. Wieś spała, ale odzywały się psy, bydło w oborach. Doszedłem do wniosku, że we wsi obcych nie ma. Nie tak odzywa się śpiąca wieś, gdy są w niej obcy ludzie.

Wszedłem do wsi. Psy zaczęły swój koncert, zapukałem do jednej z pierwszych chałup. Nie omyliłem się, trafiłem na dobrych ludzi, którzy przyjęli mnie w nocy pod swój dach, nic o mnie nie wiedząc i o nic nie pytając. Była to wieś Iwanowice Dworskie koło Słomnik.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone