„Po powstaniu” - wspomnienia Macieja Bernhardta (IV)

opublikowano: 2008-09-24 21:05
wszystkie prawa zastrzeżone
poleć artykuł:
Przedstawiamy kolejny odcinek wspomnień Profesora Macieja Bernhardta z pierwszych miesięcy po upadku powstania warszawskiego.
REKLAMA

U partyzantów

Szliśmy dość długo. Myślę, że nie mniej niż 2 godziny. Po tym czasie w małym rzadkim zagajniku usłyszeliśmy: „Stój, kto idzie - jeden niech się zbliży i poda hasło”. Zatrzymała nas czujka oddziału partyzanckiego. Moja opiekunka dała mi znak, abym pozostał na miejscu, podeszła kilkanaście kroków, podała hasło, którego nie zrozumiałem. Po chwili wróciła do mnie wraz z trzema uzbrojonymi ludźmi. Widać było, że znają ją bardzo dobrze. Wiedzieli też już od niej kim jestem.

Przedstawili się pseudonimami i z nieukrywaną ciekawością przyglądali się, jak wygląda warszawski powstaniec. Ja zaś przyglądałem się, jak wyglądają podkrakowscy partyzanci. Ubrani byli raczej po cywilnemu i gdyby nie wojskowe pasy na kurtkach i furażerki z orzełkami, mogliby uchodzić za cywili. Uzbrojeni byli dobrze. Jeden miał niemiecki pistolet maszynowy Schmeissera, drugi karabin, trzeci pistolet parabellum; wszyscy za pasem mieli zatknięte niemieckie granaty.

Maciej Bernhardt (zdjęcie aktualne; fot. z prywatnych zbiorów autora).

Ten z karabinem dołączył do nas i w trójkę poszliśmy do widocznych w odległości około pół kilometra zabudowań. Była to dość spora wieś. Kwaterowało w niej dowództwo oddziału partyzanckiego AK. W budynku mleczarni zastaliśmy porucznika, sierżanta i trzymającego się na uboczu cywila. Zameldowałem się zgodnie z regulaminem. Widziałem, że zostało to przyjęte z uznaniem. Podali swoje pseudonimy oraz numer i nazwę oddziału. Przyjęli mnie bardzo sympatycznie. Wiedzieli o tym, że z Krakowa dostarczą im warszawskiego powstańca. W wielkim skrócie przedstawiłem im moje losy powstańcze oraz ucieczkę z transportu. Słuchali, nie zadając żadnych pytań. Zainteresowali się jedynie, jak goi się moja rana i stwierdzili, że za dzień lub dwa ma przyjechać do oddziału lekarz, który się nimi opiekuje i polecili sierżantowi, aby dopilnował, żebym został przez niego zbadany.

Na zakończenie porucznik powiedział do mnie tonem uprzejmym, ale oficjalnym: „Nie mamy wątpliwości, że wszystko co pan powiedział jest prawdą, ale sam pan rozumie, że musimy to sprawdzić. Na razie dostaje pan przydział do grupy aprowizacyjnej i nie damy panu broni, zresztą jest pan ranny i wyczerpany, należy się panu trochę odpoczynku. Jutro dostanie pan papier i ma pan cały dzień na napisanie przebiegu swej służby w AK, a szczególnie dokładnie podczas powstania i jak pan uniknął niewoli. Ma pan czym pisać? Ołówek, nie! To ma być przyzwoicie napisane, dostanie pan pióro. Rozumie pan, o co proszę? Chcemy nie tylko dowiedzieć się więcej szczegółów o powstaniu, ale proszę podawać także takie fakty, które pomogą pana zidentyfikować. A teraz sierżancie, proszę zaprowadzić podchorążego na kwaterę, zaprowiantować i w ogóle zaopiekować się jak należy”.

REKLAMA

Na drugi dzień dostałem, zgodnie z zapowiedzią, kilka arkuszy papieru w kratkę, obsadkę ze stalówką i szkolny kałamarz. Na moją uwagę, że nie potrafię już pisać takim przyrządem, pożyczono skądś wieczne pióro, nawet całkiem dobre.

Usiadłem przy stole w chałupie i zacząłem pisać. Szło mi to strasznie opornie. Nie przypuszczałem nigdy, że dwa miesiące powstania i blisko miesiąc późniejszej tułaczki może tak na mnie podziałać. Nie mogłem sklecić poprawnie zdania. Tekst wydawał mi się strasznie prostacki i niezgrabny, a ponadto miałem kłopoty z ustaleniem kolejności zdarzeń. Wiele z nich doskonale pamiętałem, niekiedy nawet z najdrobniejszymi szczegółami. Jednocześnie trudno mi było dojść, co działo się wcześniej, a co później; myliły się pseudonimy. Niektórych nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Zapisałem już sporo papieru, a daleko było jeszcze do końca i nie układało się to wszystko w rozsądną całość. Zacząłem się obawiać, że moje „wypracowanie” może spowodować, że stanę się osobą podejrzaną.

Moje zmagania z własną pamięcią i opornym piórem przerwał mi obiad (bardzo dobry i obfity). Pod jego koniec przyszedł cywil, który był obecny poprzedniego dnia przy mojej pierwszej rozmowie, do której zresztą zupełnie się nie wtrącał. Przywitał się z wszystkimi obecnymi i zapytał mnie, czy już skończyłem. Odpowiedziałem, że jeszcze nie i wspomniałem o niespodziewanych trudnościach na jakie napotkałem. Nic na to nie odpowiedział, zmienił temat i włączył się do ogólnej rozmowy o sytuacji wojennej.

REKLAMA

Po obiedzie poprosił mnie do sąsiedniej pustej, izby. Przedstawił się jako pracownik wywiadu i stwierdził, że musi ze mną porozmawiać. Poprosił o moje „wypracowanie” i przeczytał je uważnie. „No nie jest tak źle, jak pan mówił. Proszę jeszcze o podanie pseudonimów lub nazwisk oraz jednostek, w których służyli, ludzi, którzy pana znają i mogą potwierdzić pana tożsamość, udział w AK i w powstaniu. No ale ma pan na to czas do wieczora, a teraz porozmawiajmy”.

Facet wyglądał bardzo niepozornie, ale był niesłychanie bystry i bardzo inteligentny. Pytał mnie np. o nazwiska i imiona moich bliższych i dalszych krewnych, ludzi których dobrze znałem.

Zdecydowanie zainteresowały go dwa nazwiska: mego wuja Rzewnickiego, emerytowanego inżyniera elektryka i dość znanego przed wojną taternika oraz przyjaciela mego ojca, sędziego (czy też prokuratora) Stypułkowskiego. Gdy z rozmowy wynikło, że byłem studentem wojennej politechniki (PWST) poprosił o wymienienie nazwisk kilku profesorów, a przy jednym z nich zapytał: „A jaki przedmiot wykładał?”. Gdy mu odpowiedziałem, że „części maszyn”, poprosił żebym mu wyjaśnił, co obejmuje ten przedmiot. Gdy z rozmowy wynikło, że podczas powstania obsługiwałem zrzutowy granatnik przeciwpancerny „Piat”, poprosił, żebym go opisał i podał, jak się go ładuje, jaką ma donośność i skuteczność itd.

Następnie interesowało go, gdzie zamelinowałem się w Krakowie. Podałem nazwisko i adres państwa Łukowieckich, dodałem też, że pewno bardzo się o mnie niepokoją i tu opowiedziałem, dlaczego zrezygnowałem z gościny u nich. Facet popatrzył na mnie, skrzywił się, co miało zapewne oznaczać uśmiech i dodał tonem całkiem już nieurzędowym: „Niech się pan o to nie martwi. Wiedzą już, że znalazł pan kontakt z nami. Szukali pana przez odpowiednie służby konspiracyjne”.

REKLAMA

Ucieszyłem się. „Byli dla mnie bardzo życzliwi i nie chciałem im przysparzać niepokojów, dość mają zmartwień o syna, który był w powstaniu i nic o nim nie wiedzą. No a ponadto teraz przestaję być podejrzanym facetem, o którym nic nie wiadomo”. W tym miejscu przerwał mi i z miną nieco mniej urzędową niż w początkowej fazie przesłuchania dodał: „I tak musimy sprawdzić pana zgodnie z naszymi wymaganiami. Przed kolacją przyślę tu po - jak pan to nazwał - wypracowanie i nadamy temu normalny bieg”. Czując się teraz znacznie pewniej, zażartowałem: „Ale czy zdąży się wszystko wyjaśnić przed zakończeniem wojny?” „Niech się pan nie martwi o to. Wojna się już kończy, ale zdąży pan jeszcze powojować”.

Kolejne dni były raczej nudne. Przepisywałem jakieś rozliczenia aprowizacyjne, jeździłem furmanką po żywność do sąsiednich wsi. Pomagałem przygotowywać transporty żywności, bielizny, mydła itd. dla oddziałów leśnych. Nie pozwolono mi jednak na jazdę do nich. „Musi pan poczekać na zakończenie weryfikacji”. Ładna historia, pomyślałem, przecież to może trwać miesiącami. Moi koledzy są w niewoli, albo nie żyją, jak więc można zweryfikować podane przeze mnie informacje? Bez tego przyjdzie mi tu do końca wojny liczyć bochenki chleba, kostki mydła, rozwozić brudną bieliznę partyzantów do prania po chałupach i kompletować czystą itd. Miła perspektywa, nie ma co!

Następnego dnia wezwano mnie do lekarza, który przyjechał na zapowiedzianą wcześniej wizytę do oddziału. Zawiadomiono mnie, że mam się do niego zgłosić. Przyjechał do wsi oficjalnie i w miejscowej szkole podstawowej przyjmował mieszkańców wioski i pacjentów z okolicy, a wśród nich i partyzantów. Był to starszy pan, chyba już po sześćdziesiątce, typowy lekarz wiejski „omnibus”; jowialny i sympatyczny.

„Powiem porucznikowi, żeby dali panu odpocząć, a jak tylko będzie możliwość, trzeba koniecznie rękę prześwietlić”. Pożegnaliśmy się jak starzy znajomi.

REKLAMA

Następnych kilka dni nie miałem nic do roboty. Zgodnie z zaleceniem lekarza pozwolono mi odpocząć. Pierwszego dnia byłem z tego nawet zadowolony, bo moje dotychczasowe zajęcia były beznadziejnie nudne i rzeczywiście czułem się wciąż mocno zmęczony. Następnego dnia bezczynność stała się jednak uciążliwa, a kolejnych kilka dni było z tego powodu wprost trudnych do wytrzymania. Ktoś poczciwy dostarczył mi parę książek beletrystycznych, ale nie byłem w stanie skupić się i po kilkunastu minutach przerywałem czytanie. Czułem się fatalnie, a moja przestrzelona ręka, do tej pory nie sprawiająca mi większych kłopotów, zaczęła coraz bardziej przypominać o swoim istnieniu.

Po około dziesięciu dniach od przybycia do oddziału zostałem wezwany do znanego mi już porucznika. „Mam dla pana dobrą nowinę” - przywitał mnie. „Podane przez pana informacje zostały potwierdzone. Ma pan od tej chwili pełne prawa żołnierza Armii Krajowej. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy od początku wątpliwości, ale musieliśmy postępować zgodnie z obowiązującymi nas rozkazami”. Uścisnął mi serdecznie rękę, aż syknąłem z bólu. „Och, przepraszam, zapomniałem, że lekarz mówił mi, że coś nie bardzo goi się pańska rana. Wie pan - zamyślił się chwilę - niech mnie pan źle nie zrozumie, może pan pozostać w oddziale jako rekonwalescent, ale widzę, że źle się pan czuje w tej roli. Możemy pana wysłać na jakąś naszą melinę, aby pan doszedł do siebie. Jeżeli ma pan niezbyt daleko krewnych lub znajomych, gdzie mógłby pan się zadekować, to chętnie dam panu urlop. Prawdę mówiąc, w razie nagłej akcji niewielka z pana będzie tu pociecha...”

„Przyznaję, że niezbyt dobrze czuję się w mojej obecnej roli i stan rannej ręki zaczyna mnie niepokoić, ale w tej okolicy nie mam żadnych możliwości zadekowania się. Nikogo tu nie znam” - odpowiedziałem.

„Niech się pan tym nie martwi, znajdziemy coś dla pana, a jak pan dojdzie do siebie, to czekamy na pana w oddziale”.

REKLAMA
Danuta Bernhardt, siostra autora. Zginęła 26 sierpnia 1944 roku. Zdjęcie z 1933.

Chciałem się już odmeldować, ale pan porucznik miał tego dnia wyraźną ochotę na pogawędkę. Zatrzymał mnie i rozmawialiśmy bardzo sympatycznie przez co najmniej kwadrans. Nagle wpadło mi do głowy, że właściwie jest miejsce, gdzie chyba mógłbym się zatrzymać. „Chyba coś mam, panie poruczniku. Niestety nie w najbliższej okolicy, lecz koło Radomska”.

„To dość daleko stąd, około 100 kilometrów. Nie chcę być niedyskretny, ale muszę wiedzieć coś więcej”.

Moja starsza o 8 lat siostra studiowała przed wojną weterynarię. Jej koleżanka ze studiów i przyjaciółka, Ala Bartyzel, mieszkała u nas przez całe studia, aż do wojny. Przyjeżdżała jeszcze kilkakrotnie podczas okupacji zdawać - podobnie jak Danusia - ostatnie egzaminy z piątego roku. Jej ojciec był urzędnikiem w gminie we wsi koło Radomska (niestety zapomniałem już jej nazwę). Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że w domu rodziców Ali na pewno będę mógł się zatrzymać, a może także będą tam coś wiedzieli o losie mojej rodziny.

Pan porucznik nie był zachwycony moją opowieścią. W okolicach Radomska wprawdzie działały silne oddziały partyzanckie i bez trudności mogłem dostać przeniesienie. Problemem było jednak dostanie się tam. Na piechotę zbyt daleko, a koleją bardzo niebezpiecznie. Pociągi na trasie Kraków - Warszawa były pod ścisłą kontrolą niemiecką. Przeprowadzano dokładną kontrolę dokumentów i rewidowano pasażerów. Wielu ludzi aresztowano.

„W pana wieku, z kenkartą warszawską i ranną ręką małe są szanse, aby pan tam dojechał. Okolice Radomska są opanowane przez AK i może się pan tam czuć dość pewnie, ale samo miasto i tamtejsze Gestapo mają jak najgorszą opinię. Może być poważnym problemem wydostanie się z dworca i przejście przez miasto, a także dotarcie do wsi odległej od Radomska o kilka kilometrów. Nie mamy tu szczegółowych danych o sytuacji w tamtym terenie. Nie mam także prawa podać panu kontaktów, bo to sprawa prywatna i zbyt małej wagi, żeby zwiększać możliwość dekonspiracji naszych powiązań. Pomyślę jednak, może wpadnie mi do głowy jakiś dobry pomysł. Na razie, niech pan odpoczywa. Cześć, do jutra”.

Polecamy e-booka „Z Miodowej na Bracką” – Tom drugi!

Maciej Bernhardt
„Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego t.2”
cena:
Wydawca:
Histmag.org
Okładka:
miękka
Liczba stron:
240
Format:
140x195 mm
ISBN:
978-83-930226-9-4

Zredagował: Kamil Janicki

Korektę przeprowadziła: Anna Smutkiewicz

REKLAMA
Komentarze

O autorze
Maciej Bernhardt
Profesor dr inż., emerytowany wykładowca Politechniki Warszawskiej i pracownik naukowy Instytutu Transportu Samochodowego. Ur. w 1923 roku, uczestnik powstania warszawskiego w 1944 (podchorąży "Zdzich" 237 plut. II komp. Batalionu "Żubr", Obwodu Żoliborz). Autor wydanej przez nasz portal w formie książkowej wspomnień: „Z Miodowej na Bracką. Opowieść powstańca warszawskiego”

Wszystkie teksty autora

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści. Za darmo.
Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2023 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone